Czy Squid Game zagraża naszym dzieciom? Czyli, dlaczego wciąż zadajemy złe pytania.
Czy alkohol zagraża naszym dzieciom? Nasze dzieci upijają się, chodzą pijane do szkoły. Mają po 10-11 lat i ich weekend do trzydniowa libacja. Kto jest winny? To oczywiste: wódka i jej producenci.
Absurd, prawda? Ale od miesiąca, mniej więcej w tym tonie, czytam i słyszę rozmowy o serialu „Squid Game” dostępnym na Netflixie.
Dzieci naśladują postacie i „gry” z serialu! To niebezpieczne! Niebawem dojdzie do tragedii! Ten zły Netflix! Ci źli producenci! Sprowadzają nieszczęście na nasze dzieci! Squid Game niszczy rodziny! Netflix powinien być zabroniony!
Tak jak we wstępie, zamieńmy „Squid Game” i „Netflix”, słowami „wódka” czy „alkohol”. Nagonka zaczyna być absurdalna. Ale dlaczego proponuję żeby „Squid Game” zamienić na „wódkę”?
Dlatego, że i jedno i drugie nie zostało wyprodukowane dla dzieci.
Ten serial po prostu nie jest dla dzieci. Ma wyraźne oznaczenie 16+. Jest przeznaczony dla starszego widza. Ten serial od samego początku był tworzony z myślą o ludziach starszych. Nie o dzieciach.
Swoją drogą, ten serial wcale nie jest wyjątkowo brutalny, nie jest wyjątkowo wciągający, wcale nie jest wyjątkowo atrakcyjny dla dzieci.
Tego serialu nie powinny oglądać dzieci, więc cała ta amba o starszym wpływie na dzieci jest tak absurdalna jakbyśmy nagle zaczęli lamentować jaka ta wódka dla naszych dzieci szkodliwa.
Tylko kto daje dzieciom wódkę do picia?
Kto zostawia na stole, na biurku w dziecięcym pokoju pootwierane butelki wódki? Kto na festynie proponuje swoim dzieciom, że kupi im szota, tak dla zabawy, dla kurażu, bo przecież wszystkie dzieci w waszej podstawówce walą wódę? No kto tak robi?
Gdyby ktoś tak robił, to nie winilibyśmy wódki, ani producenta, ani sprzedawców. Winilibyśmy – i słusznie – rodziców, którzy pozwalają dzieciom pić wódkę. Pozwalają, zachęcają, czy po prostu niedostatecznie zabezpieczają alkohol, który jest w domu. Winilibyśmy rodziców, którzy puszczają swoje dzieci na libacje do kolegów z klasy, itp, itd.
To nie internet…
Dwa lata temu napisałem tekst, który opisywał tezę, którą uknułem i której do dziś się trzymam, a mianowicie:
To nie internet zabija więzi rodzinne. On wypełnia lukę po więziach, których nie ma.
Bardzo łatwo znajduje się winnych, zwłaszcza takich, którzy nie mogą się bronić. Winnych abstrakcyjnych: serial, grę, internet, gatunek muzyczny, kreskówkę, a nawet książkę.
Obwinianie innych jest bardzo wygodne. Żyjemy i dorastamy w takiej kulturze. W naturalny sposób próbujemy odsunąć od siebie winę, no i jakoś nikt nas specjalnie nie uczy, że tak nie jest. Tak się dzieje od dziecka. Maluszek uparcie twiedzi, że to jego pluszowy miś zrobił bałagan, a nie on. Później problem słabych ocen tłumaczymy złą wolą nauczyciela, a nie tym, że w sumie to się wcale do sprawdziany nie uczyliśmy. Dalej jest podobnie. Inflacja? To poprzedni rząd jest winny.
A może to nie „oni” są winni?
Warto jednak, mimo, że to trudne, zmienić optykę. Warto wziąć odpowiedzialność za swoją rodzinę. Nie będzie łatwo, bo trzeba będzie ugiąć kark i przyznać się do błędów i zaniedbań. Ale warto to zrobić, bo tu chodzi o nasze dzieci. Możemy udawać, że z naszej strony jest wszystko podobno. To udawanie może być nawet przez jakiś czas skuteczne… aż dojdzie do tragedii.
>> Przeczytaj też: Nasze dzieci toną w ciszy – koszmarny efekt nauczania zdalnego.
Zatem, zamiast pytać czy „Squid Game” jest zagrożeniem dla naszych dzieci, trzeba zapytać:
Dlaczego nasze dziecko w ogóle oglądało „Squid Game”?
Dlaczego koledzy naszych dzieci oglądali „Squid Game”? I czy w ogóle oglądali? Czy medialny szum, panika rodziców, nie zagłuszyła zdrowego rozsądku i czy ta nietrafiona troska nie nakręciła marketingu „zakazanego owocu”?
Nic nowego
Mało było takich sytuacji? Gdy premierę miała gra GTA 1, to producent pisał „oburzone” listy do różnych redakcji, jaka to niby ta gra jest brutalna i w ogóle. Efekt – gwałtowny wzrost zainteresowania. Mierna literacko książka „Kod Leonarda Da Vicni” ujawnia „niewygodne tajemnice” Watykanu? Jacyś szaleni księża, na wpół sekciarskie organizacje protestują. Efekt – gwałtowny wzrost zainteresowania. Itp, itd.
>> Przeczytaj też: Najstraszniejszy trend na Tik-Toku – czym żyją nasze dzieci.
Gdzie my w tym wszystkim byliśmy?
Wróćmy jednak do samego serialu. Gdzie my w tym wszystkim byliśmy? Jakie rozmowy przeprowadziliśmy? Czy w ogóle rozmawiamy (rozmawiamy, a nie prawimy morały) regularnie z naszymi dziećmi? Jak wygląda dostęp do mediów w naszym domu? Jak wygląda dostęp do mediów w domach znajomych naszych dzieci i kim w ogóle są znajomi naszych dzieci?
Jakie relacje mamy w rodzinie?
Czy nasze dzieci czują się z nami swobodnie, czy wiedzą i wierzą w to, że mogą z nami o wszystkim porozmawiać? Rozmawiają? Sami inicjują różne, czasami trudne pytania? Jesteśmy dla nich mentorami? Nasze zdanie jest dla nich ważne? Czy nasze dzieci słuchają nas bo wiedzą, że chcemy dla nich dobrze, czy słuchają nas bo boją się konsekwencji? Nasz autorytet jest z nimi w każdej chwili, czy urywa się nagle, gdy zamykają się za dzieci drzwi?
Czy my w ogóle wiemy o czym mówimy?
Rozumiemy rzeczywistość naszych dzieci, czy zatrzymaliśmy się w naszych czasach, a dziś wszystko jest głupie i szkodliwe? Wiemy co angażuje nasze dzieci i ich rówieśników? Wiemy dlaczego?
To jest dużo trudnych pytań, ale trzeba na nie szczerze odpowiedzieć. Bilans odpowiedzi może być bolesny, ale pozwoli w przyszłości zadawać odpowiednie pytania. Wtedy nie spytamy czy „Squid Game” (czy cokolwiek innego, co pojawi się za miesiąc, pół roku, czy rok) jest szkodliwy dla moich dzieci.
Spytamy czy nasze relacje są na tyle silne, żeby być ponad tymi zagrożeniami.
Pozdrawiam
ZUCH
PS – polecam książkę „Nowe cyfrowe dzieciństwo” Jordana Shapiro. Słyszałem o tej książce skrajne opinie. Przy czym zauważyłem pewną prawidłowość. Negatywne opinie były niemal wyłącznie od osób bojących się internetu, gier i generalnie teraźniejszości. Argumenty, które padały były dość specyficzne, a po tym jak już książkę przeczytałem, to dochodzę do wniosku, że osoby krytykujące (oczywiście nie wszystkie) książki albo nie przeczytały całej (lub wcale) albo przeczytały ją niedokładnie.
Co tu jest takiego kontrowersyjnego i obrazoburczego? Ano to, że Jordan Shapiro rozprawia się, z niektórymi elementami tego co tradycjonaliści (ale nie tylko) biorą za pewnik prawidłowego, tradycyjnego i dobrego funkcjonowania rodziny. Ot, choćby takie coś jak wspólny popołudniowy posiłek. Okazuje się, że jest to moda mająca raptem sto lat i jej początki nie mają nic wspólnego z budowaniem zdrowej rodziny, a z rozwojem przemysłowym i tym, że ludzie (zarówno dorośli jak i dzieci) zaczęli kończyć pracę w fabrykach o tej samej godzinie.
Takich przykładów w księżce jest więcej. Ich celem jest pokazanie, że czasy i poglądy bardzo się zmieniają. Główną zmianą ostatnich lat, która – co bardzo ważne – JUŻ SIĘ DOKONAŁA, jest wejście w erę ucyfrowioną i usieciowioną. Żyjemy w cyfrowym świecie, nasze dzieci wychowują się od urodzenia w cyfrowym, usieciowionym świecie. Jednak wiele osób, tę otaczającą nas teraźniejszość, próbuje zignorować i przykryć płaszczykiem sentymentu i melancholii związanej z naszym dzieciństwem, które skończyło się 30-40 lat temu.
Przypomina to trochę sceny z „Konopielki”.
Świat się zmienił, zmieniły się zasady, zmieniło się niemal wszystko. Nie ma już świata naszego dzieciństwa. Jest nowa era. Zresztą, nasze dzieciństwo wcale nie było takie cudowne jak to próbują czarować różne memy, czy nasze wybielone wspomnienia. Zabawy na trzepaku nie były wcale takie niesamowite. My po prostu nie mieliśmy alternatywy. Trzepak nie był naszym wyborem – byliśmy na niego skazani. Nasze dzieci mają wybór i wybierają świat cyfrowy, bo on jest ciekawszy i jest im bliższy.
Warto jednak zwrócić uwagę na to co Jordan Shapiro wielokrotnie podkreśla (a krytycy książki wielokrotnie ignorują) – my, rodzice, opiekunowie, pedagodzy, my MUSIMY być w tym świecie cyfrowym razem z naszymi dziećmi. Musimy je uczyć. Jeśli sami nie umiemy, to musimy się postarać i nadgonić. W takich czasach nie możemy sobie pozwolić na to, żeby być skansenem. Nie ma miejsca i czasu na odpowiedzi typu „nie bo nie”, albo „internet jest zły”, „inrernet jest głupi”. Dzieci tam już są i widzą, że to nieprawda.
Ostatecznie każdy z nas sam podejmuje decyzje jak wychowuje dzieci. Nie mniej zachęcam – niezależnie od waszych poglądów, abyście sięgnęli po tę książkę, przeczytali ją bez uprzedzeń i głęboko zastanowili się nad tym czy świat, a razem z nim nasze dzieci, nam czasami nie ucieka, albo co gorsza – czy już nam nie uciekł. Czy nie żyjemy w ułudzie tego, że „moje dzieci nie potrzebują telefonu i internetu i że je tak chronię”.
Ja szczerze mówiąc wątpię, czy to jest ochrona, czy raczej nie wyposażanie dzieci w narzędzia właściwe do czasów w jakich przyszło żyć naszym dzieciom, a nie tym, które były fajne gdy my byliśmy dziećmi.
Link do książki oraz link do ebooka.
Cześć! Podobał Ci się tekst? Znalazłeś tu ciekawą radę, albo dobrą rozrywkę? Świetnie, staram się żeby mój blog był wartościowym miejscem. Jeśli chcesz, możesz mi się odwdzięczyć i „postawić mi kawę” 🙂
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023