Coraz częściej spotykam rodziców, którzy są przekonani, że jeśli stworzą swoim dzieciom odpowiednie warunki i zmuszą je do jeszcze większej pracy, to ich pociechy dołączą do grona najlepszych. A to dam im szczęście. Tylko czy na pewno?
Jeszcze więcej pracy, jeszcze więcej zajęć dodatkowych. Więcej kucia, więcej stresu, więcej więcej… Stworzymy tych, którzy zwyciężają w konkursach przedmiotowych na szczeblu wojewódzkim, otrzymują czerwone paski i wygrywają ogólnopolskie olimpiady. Tych, którzy w przyszłości będą zasiadać w radach nadzorczych czy dokonywać przełomowych odkryć w medycynie. Tylko czy na pewno?
Rodzice ci mają wysokie oczekiwania wobec szkoły, nauczycieli i przede wszystkim samych dzieci. Poza szkołą opłacają liczne zajęcia dodatkowe, które mają przygotować potomstwo do tej rywalizacji i zapewnić im miejsce na dobrych uczelniach.
Spotykam się także z nastolatkami, którzy mają już za sobą ścieżkę zajęć dodatkowych i rywalizacji o miejsca w najlepszych liceach. Miejsca okupione wieloletnią pracą po nocach i rezygnacją z większości rozrywek. Smutne są te nasze rozmowy, smutne i wypalone są twarze tych młodych ludzi.
Ambicje ich rodziców
Ambicje ich rodziców podkręcają dodatkowo licealni nauczyciele i dzieciaki te żyją w ciągłym stresie i napięciu. Wyścig szczurów jest dla nich codziennością. Matura jawi się jako egzamin, który zdecyduje nie tylko o ich życiu, ale także o ich wartości.
Pod wpływem tych rozmów podjęłam stanowczą rodzicielską decyzję, że ja nie chcę aby moje dzieci były najlepsze i chciałabym do tej decyzji zachęcić innych rodziców. Dlaczego?
Bo po pierwsze: Bycie szczęśliwym dorosłym nie jest związane z byciem najlepszym w szkole czy w pracy
Nie ma żadnej korelacji pomiędzy wynikami w szkole, a osiąganiem szczęścia w przyszłości. Co więcej podobno naukowo zbadano, że prymusi szkolni rzadko odnoszą sukcesy zawodowe i rzadko piastują kierownicze stanowiska. Znani mi najlepsi uczniowie to ludzie, którzy w dorosłym życiu borykają się z licznymi problemami osobistymi, pracowniczymi, często są samotni i sfrustrowani.
Ludzie, którzy są szczęśliwi to ci, którzy najczęściej osiągali przeciętne szkolne wyniki, ale postawili na umiejętności społeczne i rozwój konkretnych zainteresowań. Ten fakt wynika z wielu badań. Oczywiście to nie znaczy, że bycie prymusem jest czymś złym. Sama należałam do tego grona (w szczególności w szkole podstawowej). Złe jest bezrefleksyjne parcie na wyniki edukacyjne.
Po drugie: Chcę, aby moje dzieci były przekonane, że kocham je bezwarunkowo
Akceptacja rodziców nie powinna zależeć od niczego, powinna być czymś stałym i pewnym dla dziecka. Nie może być “kocham cię, ale…”. Miłość nie jest walutą wydzielaną mniej lub bardziej w zależności od spełnienia naszych ambicji czy oczekiwań. Uważam, że gdy dajemy dziecku odczuć jak silne są nasze pragnienia związane z jego wynikami w nauce to dajemy mu do zrozumienia, że musi zapracować na naszą akceptację.
Okazywanie miłości staje się uzależnione od wkładu pracy i ocen oraz wielu innych czynników, na które dziecko nie zawsze ma wpływ. Akceptację oddzielam tu wyraźnie od aprobaty. Mogę nie aprobować twoich pewnych postaw (np. niewywiązywania się z obowiązków). Jednak akceptuję cię jako mojego synka/córeczkę bez względu na to jakie wyniki osiągasz.
Po trzecie: Ważniejsza jest dla mnie umiejętność współpracy niż rywalizacja
Nie chcę, aby moje dzieci zdobywały laury w kolejnych konkursach tylko dzięki konsekwentnemu współzawodnictwu i brutalnej walce z innymi. Dużo bardziej cieszy mnie kiedy potrafią osiągać sukcesy w pracy zespołowej i okazują empatię. I mojemu dziecku zdarza się, że ma wyzwania związane z rywalizacją. Często rozmawiam z nim o tym, że wygrana nie jest najważniejsza. Ważniejsza jest radość z uczestniczenia w grze czy w konkursie.
Bardzo mnie cieszy kiedy widzę, że bezinteresownie okazuje wsparcie innym, rozmawiam z nim i podkreślam to za każdym razem. Oczywiście cieszymy się z nim także wtedy, gdy osiąga dobre wyniki edukacyjne. Ale nie jest to dla nas priorytetem i on dobrze o tym wie.
Po czwarte: Dzieciństwo powinno być czasem zabawy, a nie pracy
Bo paradoksalnie poprzez zabawę dziecko rozwija się najbardziej. Najlepiej jeśli jest to zabawa spontaniczna, bez edukacyjnych podtekstów, taka zabawa w wyobraźni. Poza tym dziecko musi mieć dużo czasu, który swobodnie spędza z rodziną. Granie w planszówki, wspólne gotowanie, spacery czy rozmowy – to najlepsze edukacyjne inwestycje jakie można sobie wyobrazić.
Przeraża mnie myśl o dzieciach, które całe popołudnia i wieczory spędzają na zajęciach czy nad książkami. Wyobraźcie sobie, że wasz szef zadaje wam prace domowe, które zajmują wam po kilka godzin dziennie po powrocie do domu. Te dzieciaki często tak właśnie harują “po godzinach”, zmęczone wcześniejszą pracą w szkole.
Czy one na serio są w stanie czerpać satysfakcję z osiąganych sukcesów? Czy robiłyby to z własnej woli nie przeglądając się w oczach ambitnych rodziców?
Po piąte: Stawiam na rozwój pasji
Każdy z nas jest wyjątkowy i niepowtarzalny, ma bezcenną wartość. Każde dziecko ma unikalny talent, coś w czym jest dobre i robienie tego przynosi mu satysfakcję. To coś niekoniecznie musi dać się przekuć na wyniki w konkursach czy na oceny szkolne. Gdy dzieci odkryją swoją pasję napędza je wówczas wewnętrzna motywacja, a nie presja rodziców.
Zachęcam moje pociechy (i także moich uczniów) do szukania dziedzin życia, które je rzeczywiście interesują i których zgłębianie przynosi radość. To może być równie dobrze geometria, jak i malowanie paznokci. W końcu kto powiedział, że profesorowie matematyki są bardziej szczęśliwymi ludźmi niż spełniona życiowo i zawodowo manikiurzystka?
Czasami wyrzucam sobie czy to rzeczywiście normalne, że jestem taką matką bez ambicji. Jestem ciekawa jakie są wasze doświadczenia w tym temacie. Czy zgadzacie się z przekonaniem, że rywalizacja i bycie najlepszym to droga do szczęścia?