„Mamy propozycję współpracy – zrób dla nas wpis na blogu, ze zdjęciami i dwa posty na istagramie.” „Ok, wygląda to fajnie. Dla formalności: wystawiam faktury VAT, więc jest mniej papierologii.” „Ale my nie przewidujemy wynagrodzenia za tę akcję. Dajemy ci możliwość wypromowania się.”
Od kilku dni krąży po sieci tekst z Vogule Poland o tym jak to influencerki żebrały o jedzenie. Wzbudziło to powszechny lincz jaki to rak internetu te influencerki i w ogóle: kretynki, debilki, do pracy by się wzięły, chcą żreć za darmo, itp, itd. Fajnie się powyżywać na kimś, kto nie musi zapierdzielać w pracy tak jak my.
Przyjrzyjmy się temu z bliska
Tak się składa, że od dekady siedzę w internetowym światku. Coś tam osiągnąłem i nawet się dorobiłem. Krótko mówiąc co nieco wiem.
Nie ma nic za darmo
Naprawdę. Wykonujemy różne prace, ale nikt z nas nie pracuje za darmo. Ani ja, ani ty.
„No, ale taka praca to nie praca.”
A czym jest praca? Co definiuje pracę? Praca to wytworzenie jakiegoś dobra w sposób fizyczny lub umysłowy, własnoręcznie lub poprzez delegowanie zadań.
Niektórzy w swojej pracy się męczą, a inni dobrze się bawią. Jedni zarabiają bardzo kiepsko, a drudzy nieprzyzwoicie dużo. Ale wszyscy wykonują pracę.
W związku z tym influencer publikujący zdjęcie restauracji na swoim kanale w mediach społecznościowych wykonuje usługę reklamy. W zasadzie nie różni się to od umieszczenia reklamy np. w prasie. Każde czasopismo pobiera opłatę za publikację materiałów reklamowych na swoich łamach. Warto zaznaczyć, że często są to bardzo duże, pięciocyfrowe kwoty.
Reklama vs reklama
Kolorowy magazyn ma nakład np. 50 tysięcy z czego sprzeda się powiedzmy 40 tysięcy. Jedna z influencerek cytowanych przez Vogule Poland ma 340 tysięcy obserwujących (na razie zakładam, że te 340 tysięcy jest zdobyte uczciwie, potem to rozwinę).
Kolorowe magazyny w 50-70% składają się z reklam. Influencerki często też osiągają takie proporcje. Ale w przypadku absolutnej większości popularnych blogerów treści reklamowe stanowią nie więcej niż 10-20% kontentu.
Zatem, rzeczony restaurator, mógł wykupić reklamę w kolorowym miesięczniku za, dajmy na to 20 tysięcy złotych. Albo dać zdjęcie na kanale influencerki za ok. 200-300zł.
Zamiast tego zrobił sobie reklamę jako ten uciśniony.
Przypadek?
Ciekawe, że w tekście Vogule Poland pada nazwa restauracji i generalnie można – niby między wierszami – dowiedzieć się gdzie ona jest i że ma bardzo fajne jedzenie, a i sam lokal jest interesujący.
Mam w związku z tym dwa pytania:
Czy restauracja zapłaciła VP za taką reklamę?
Czy autor tekstu lub ktoś z redakcji jest znajomym właściciela restauracji?
Ale wróćmy do influencerów
Co do samych influencerek, to żebranie faktycznie jest słabe, tylko że publikowane screeny rozmów nie są żebraniem. To są oferty, może niektóre nieudolne, ale z grubsza informują o oczekiwaniach i o tym co nastąpi w zamian.
Inna sprawa jest taka, że faktycznie nastąpił wylew influencerek, a ich influence (czyli wpływ) jest co najmniej wątpliwy. Dlaczego?
Ano dlatego, że za niewielkie pieniądze można sobie kupić kilkadziesiąt tysięcy fanów na Instagramie. Jest to oczywiście ewidentne oszustwo, ale nie ma żadnych procedur prawnych, żeby temu zapobiegać. Dlatego ludzie korzystają na potęgę.
Dopiero od kilku miesięcy można łatwo sprawdzić ilość, jakość i moment przyrostu obserwujących na Instagramie. Pięknie widać u kogo przyrost jest organiczny, a u kogo skacze okrągłymi liczbami np. po 5 tysięcy w jednej chwili.
Jest też sporo żebro-ofert, takich naprawdę żebraczych, ale to jest od lat. To na zasadzie „dej mnie”. Ale to już pomińmy.
Druga strona medalu
Oferty influencerek zostały ujawnione, ale chciałbym tylko zwrócić uwagę, że żebro-oferty spływają lawinami na influencerów ze strony agencji marketingowych czy bezpośrednio firm. Chciałem napisać, że to się niczym nie różni, ale to nieprawda. Żebro-oferty od firm są jeszcze gorsze.
I są nagminne. Wiem to, bo sam sporo takich „ofert” dostaje. Tak jak dla gazet, telewizji czy portali internetowych udostępnianie reklam jest często jedyną formą zarobku, tak samo jest i dla twórców internetowych.
Wszyscy pobierają za to opłaty
Ale sporo firm uważa, że twórcy internetowi powinni udostępnić swoją przestrzeń i dać swoje nazwisko za darmo albo za nieadekwatny barter. Pisałem wyżej, że nie ma nic za darmo, ale ta opcja pojawia się często i to w zasadzie tylko ze strony agencji.
Bo nawet jeśli influencerka napisze żenującą ofertę, to koniec końców i tak chce zapłacić zdjęciem, które dotrze do kilku, kilkunastu, czy kilkudziesięciu tysięcy ludzi.
Firmy częstą chcą jednak usługi influencera za darmo, za prestiż (whaaat?) albo za możliwość rozpromowania owego twórcy. W 90% przypadków zasięg firmy nie dorasta do pięt zasięgowi twórcy, a w pozostałych 10% target firmy kompletnie nie będzie konwertował na przyrost fanów twórcy. Często w grę wchodzi jeszcze barter nie będący nawet ułamkiem ekwiwalentu normalnego honorarium.
Teraz restauratorzy tacy biedni, tacy uciśnieni, tak bardzo już nie mają siły. Prawda jest taka, że to oni zaczęli. To oni od lat wysyłają żęnujce żebro-oferty: do muzyków, do fotografów i do twórców internetowych też. „Zagrajcie za darmo, będziecie mieć szansę się pokazać i może ktoś z sali was wypromuje”. „Dajemy wam szansę się pokazać”. „Będziesz miał zdjęcia do portfolio.” Itp, itd…
Wiecie, ja nie mówię, że pisanie do każdej knajpy takich ofert jest spoko, choć w sumie nie bardzo mnie to obchodzi. Ktoś ma usługę, ktoś ma produkt – mogą się zgrać. Ale nie muszą. Po co z tego robić internetową awanturę?
Dla reklamy własnej knajpy. Proste.
pozdrawiam
ZUCH
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023