Gwiezdne Wojny, epizod VII, Przebudzenie Mocy. Zdecydowanie najbardziej wyczekiwana produkcja tego roku, a kto wie czy nie dekady. Ostatnie tygodnie były samonakręcającym się szaleństwem. Atmosfera oczekiwania udzieliła się nie tylko nerdom i geekom, ale również wielu osobom, które wcześniej Gwiezdnych Wojen nawet nie oglądały. Wczoraj, w czwartek 17 grudnia, zaproszony przez Disney Polska, miałem przyjemność być na specjalnym pokazie przedpremierowym. Poniżej przedstawię Wam moją opinię o „Przebudzeniu Mocy”. Postaram się nie spoilerować, więc możecie spokojnie czytać.
Zanim zacznę, chciałbym przedstawić Wam moje oczekiwania względem VII Epizodu i mój stosunek do poprzednich części sagi. Dzięki temu będziecie mogli porównać się ze mną i wyciągnąć z mojej opinii wnioski dla siebie. Zatem, to co najważniejsze: jestem fanem Gwiezdnych Wojen, ale w żadnym wypadku fanatykiem. Uwielbiam to uniwersum, ale nie jest moją religią. Znam na pamięć niektóre fragmenty, ale nie spędzam godzin na analizie i wykłócaniu się o szczegóły i szczególiki. Ok, skoro to już wiemy, to przejdźmy do filmu.Powiem wprost JJ Abrams odwalił kawał dobrej roboty. W mojej opinii film jest bardzo dobry. Uniknął błędów epizodów 1-3, tworząc jednocześnie nową jakość, mimo wielu odwołań i zapożyczeń z klasycznej trylogii, czyli epizodów 4-6.Fabuła
najbardziej nawiązuje do IV epizodu „Nowa Nadzieja”. Stare, znane i lubiane from zero to hero zakończone odliczaniem do ostatecznej zagłady, epicką bitwą i zwycięstwem dobrych (choć słabszych). Myślę, że fabuła będzie całkowicie zrozumiała nawet dla osób, które średnio orientują się w historii Gwiezdnych Wojen. Właściwie dla nich może być bardziej przystępna niż dla totalnych fanatyków, którzy przeczytali wszystkie książki (a jest ich naprawdę bardzo dużo), ponieważ fabuła „Przebudzenia Mocy” wywraca znany im z książkowych kontynuacji porządek. Nie jest to jednak wada. Co jeszcze w filmie? No, mamy imperium, Nowy Porządek, który wyraźnie nawiązuje do nazistowskich Niemiec, mamy mega-super-hiper-kobylaste działo, mamy rebeliantów. Mamy wszystko to co powinno być, ale jest tu też o wiele więcej. Mamy imperialnego szturmowca pierwszy raz pokazanego jako prawdziwego człowieka. Dla mniej zorientowanych zaznaczę, że kim innym byli szturmowcy klony, a kim innym szturmowcy z poboru. Jednak jedni i drudzy do tej pory byli pokazani jako bezmyślne mięso armatnie. VII epizod pokazuje nam, że pod białym pancerzem jest człowiek z konkretnymi rozterkami. Nie chcę spoilerować, więc na tym poprzestanę. Dodam tylko jeszcze, że moim zdaniem fabuła jest naprawdę solidna. Pojawia się trochę żartów, które mnie osobiście śmieszyły i były fajnym dodatkiem. Nie ze dużo, nie za rubasznie, w punkt. Choć spotkałem się z opiniami, że żarty są beznadziejne, disneyowskie i w ogóle ble. Wiadomo, kwestia gustu, ja jednak proponuję wyciągnąć kij z tyłka i dobrze się bawić. A bawić się dobrze naprawdę można. Momenty, w których na ekranie pojawiał się Han Solo, Leia, Sokół Millenium wzbudzały aplauz na widowni i w ogóle jakoś tak ciepło się robiło. Zresztą takich momentów jest więcej, bo postacie dość często nawiązują do wydarzeń z poprzednich części. Minusem mogą być natomiast zbyt duże skróty fabularne, typu: rebelianci zdobywają od wywiadu plany bazy wroga i w 3 sekundy decydują, że ją zniszczą i wysyłają tam wszystkie swoje siły. No ale to jest specyfika Gwiezdnych Wojen i nie jest to nic czego by nie było w poprzednich częściach. Przejdźmy do postaci.
Tak się cieszyłem na przedpremierze!
Postacie
Główna bohaterka – Rey (Daisy Ridley), zbieraczka złomu, sierota z pustynnej planety, trafia w sam środek armii rebeliantów. Postać fajna, którą lubimy od pierwszych scen. Podoba mi się postać silnej i zaradnej kobiety, która wcale nie traci na kobiecości i dziewczęcym uroku. W bajkach i filmach zbyt długo dominowały albo ciepłe kluchy, albo przerażające hetery. Rey jest inna, Rey jest spoko.
Kolejną postacią pierwszoplanową jest FN… coś tam coś tam, w skrócie Finn (John Boyega). Szturmowiec, który nie chce być szturmowcem. Tak to jest, że człowiek jest dobry albo zły, niezależnie od tego po jakiej stronie bitwy zostanie postawiony.
Po ciemnej stronie na wzmiankę zasługują generał imperialnej armii Hox (Domhnall Gleeson) i Kylo Ren, sith (Adam Driver). Obaj są chyba najsłabszymi postaciami. W sensie takim, wobec których mam jakieś obiekcje. Być może to aktorzy, być może to scenariusz, być może jedno i drugie. Są jakby za młodzi, zbyt gówniarscy momentami. Kylo ze względów biologicznych nie może być starszy, ale generał mógłby być tak koło pięćdziesiątki. Teraz wyglądał trochę jak obłąkany gimbus z wykopu, któremu Macierewicz dał dostęp do broni nuklearnej.
Mamy też całą plejadę postaci kultowych, znanych z poprzednich części. Najlepszy jest Han Solo (Harrison Ford). No kurczę, postać jest świetnie wykreowana, to jest ten sam Han Solo co trzydzieści lat temu. Przyprószony siwizną, owszem, ale to ten typ co nigdy nie dorośnie i cały czas będzie tak samo kręcił i kombinował. Chewy, to Chewy, gdera, narzeka, zrzędzi, ale jest bezwarunkowo wierny. Leia (Carrie Fisher)- kobieta po przejściach, po cabłych długich latach walki po stronie rebelii. Widać po niej ciężar doświadczeń, ale widać też błysk w oku. W końcu to księżniczka. C3PO i R2D2 jak dawniej, wszystko po staremu, widać software osobowości nie był aktualizowany.
Oczywiście trzeba wspomnieć o nowym droidzie BB-8, który jest genialny i uroczy, kradnie każdą scenę, w której się pojawi.
Efekty
Całość jest świetnie zrealizowana. Co ważne, nie jest to film zrobiony w całości na komputerze. Film był kręcony analogowo i dopiero później poddany cyfrowej obróbce, a bardzo duża część efektów specjalnych została wykonana tradycyjnie. Zabieg zdecydowanie na plus. Film jest bardzo naturalny, nie ma tej wkurzającej sztuczności epizodów 1-3. Wszystkie bitwy są bardzo dynamiczne. Zwłaszcza te naziemne. Wybuchy, które miotają szturmowcami jak szmatami, są bardzo realistyczne i bardzo efektowne.
Ogólnie
Moim zdaniem film bardzo, bardzo dobry. Wprowadza nową jakość na poziomie dzisiejszego kina jednocześnie nie niszcząc legendy klasycznej trylogii. Jest kilka mocnych, że tak powiem ostatecznych momentów. Jest trochę wzruszenia, ale bez taniej ckliwości. Jest dobra historia, jest dobre wykonanie. Aktorzy zagrali świetnie. Naprawdę warto iść na „Przebudzenie Mocy” do kina. Na pewno niektórzy z Was znajdą rzeczy, do których się można przyczepić, ale w ogólnym rozrachunku jest to film godny uwagi. Absolutnie mnie nie zawiódł. Spełnił i zaspokoił z kretesem moje oczekiwania. Wiem, że obejrzę go jeszcze nie raz, nie dwa, a za trzydzieści lat będę szpanował przed wnukami, że byłem na przedpremierze VII epizodu.
Moja ocena 9/10, moc się przebudziła.
pozdrawiam
Zuch
komentarze- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023