Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii
Jako dziecko stanu wojennego, dorastałem za komuny i biedy lat 90-tych. Finansowo zaczynałem w zasadzie od zera. Wyspy Kanaryjskie? Wakacje na Gran Canarii? Zawsze kojarzyło mi się to z takim „top of the top” wyjazdów, bo i ówczas były totalnie poza zasięgiem. Ale okazuje się, że w zasadzie są całkiem w zasięgu. No to lecimy!
Od razu chcę zaznaczyć, że nie jest to jakiś ekspercki poradnik, bo ja żadnym ekspertem nie jestem. A już na pewno nie w temacie Wysp Kanaryjskich. Ale chcę podzielić się moim bardzo skromnym doświadczeniem. Doświadczeniem dość budżetowego wyjazdu (choć to określenie dla każdego może znaczyć co innego), który spędziłem w towarzystwie moich znajomych – lokalsów, rodowitych Kanaryjczyków.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że przed wyjazdem chciałem trochę poczytać o atrakcjach Gran Canaria i trafiłem porady raczej spod znaku „all inclusive”. Takie wiesz, topowe atrakcje. W zasadzie z żadnej nie skorzystałem, bo sorry, ale lecieć na drugi koniec świata, na cieple plaże i ciepły ocean, żeby iść tam do aquaparku za kilkadziesiąt euro od osoby – no to nie bardzo w moim stylu. Choć wiadomo, kto co lubi. Ja akurat nie.
Tym razem wybraliśmy się w okrojonym składzie, bo starsze dzieci miały swoje inne aktywności, więc byłem tylko z żoną i 6-letnim synkiem.
Aha, ceny będę podawał raz w euro, raz w złotówkach – zależy jak płaciłem.
Zatem po kolei:
Jak dolecieć na Gran Canarię
Stan na początek 2024 roku jest taki, że bezpośrednio z Polski można się tu dostać chyba tylko z Katowic i to chyba jest charter biura podróży (ale tego nie jestem na 100% pewien). My lecieliśmy z Berlina lotem Ryanair. Bilet kosztował ok 200€ w dwie strony. Zależy jaki bagaż się wykupi.
My zaczęliśmy jakiś czas temu pakować się każdy do małej, 10kg walizki, którą można wnieść na pokład – wg mnie jest to o wiele wygodniejsze, bo omija się nadanie bagażu i oszczędza sporo czasu i stania w kolejkach przed i po wylądowaniu.
Wylot jest o 6 rano, więc zdecydowaliśmy się przyjechać dzień wcześniej i przespać się w hotelu, który jest dosłownie na berlińskim lotnisku (ok 300zł za pokój za noc).
Samochód zostawiliśmy na lotniskowym parkingu (P7-8). Koszt za 8 dób to ok 100€. Wszystko można kupić przez internet. Dojazd na parking jest bardzo prosty. Polecam ten parkin P7 i P8, ponieważ jest on jakieś 250 metrów od hotelu i od lotniska.
Jest jeszcze parking też oficjalny lotniska, zdaje się, że P13 i on jest tańszy gdzieś o 1/3, ale jest dalej, bo nieco ponad kilometr. Niby nie jest to dużo jeśli się idzie samemu przy ładnej pogodzie i bez walizek. Ale my szliśmy przy marznącym deszczu z walizkami i przedszkolakiem i bardzo się cieszyliśmy, że zdecydowaliśmy się na ten bliższy parking.
Wracając do hotelu, to w zasadzie są na lotnisku dwa hotele, ale z grubsza podobnie. Bardzo przyzwoite, formalności ograniczone do minimum, przy wymeldowaniu po prostu zostawia się kartę i można iść.
Wstaliśmy o 4:30 i o 5:00 byliśmy na Terminalu 2, skąd starują tanie linie. Odprawa poszła szybko (przy czym, to stan na luty, więc tak poza sezonem i bez tłumów).
Start się nieco opóźnił, bo czekaliśmy na czyjś bagaż z 30 minut (lotnisko coś pomieszało), a potem jeszcze odmrażali samolot (też z 30 minut), bo w Berlinie było ok 0 stopni i marznący deszcz. Sam lot trwa nieco ponad 5 godzin i generalnie było spoko – choć do komfortu dużo brakuje, ale to jednak Ryanair, a nie Qatar Airways, więc adekwatnie do ceny.
Pierwszy raz zdecydowałem się zjeść coś z oferty Ryanair i wiem, że był to ostatni raz. Tak niesmacznej kanapki dawno nie jadłem. Generalnie bardzo nie polecam. Lepiej już (jeśli musisz) kupić jakiś standardowy baton.
Po wylądowaniu wychodzisz na pełne słońce i 25 stopni ciepła i od razu wiesz, że zaczął się urlop.
Jak wrócić do domu
Tak samo jak się tu dostaliśmy – tylko w drugą stronę 😉 Lot powrotny był o 10:55 i to jest świetna godzina. Lotnisko Las Palmas jest przestronne, dobrze skomunikowane i generalnie wszystko poszło gładko. Lot trwa nieco ponad 5h. W Berlinie jest się o 17:00 (przy czym mamy zmianę czasu, bo na Kanarach cofamy zegarki o godzinę). Z Berlina do Poznania (gdzie mieszkam) jedzie się 2 i pół godziny autostradą.
Jak się poruszać po Gran Canarii
My wynajęliśmy samochód. Zrobiłem to przez stronę Ryanair (gdzie ma się do dyspozycji szereg wypożyczalni), bo ceny były takie same, a chciałem mieć wszystko w jednym miejscu. Możliwe, że są jakieś pro tipy jak lepiej wynająć samochód, ale ja ich nie znam, a i dla np. 10€ nie chciało mi się kombinować. Skorzystałem z firmy Turispirme. Mają parking przy lotnisku, dosłownie 5 minut od terminala. Wziąłem Citroena C3 na 7 dób i kosztowało mnie to ok 140€.
Jeśli nie wynajmowałeś nigdy samochodu, to pamiętaj, że zawsze trzeba zostawić jakiś depozyt – w tym wypadku było to 350€ zablokowane na karcie kredytowej. Na zwrot mają nawet do 28 dni, ale zwykle idzie to o wiele szybciej. Mi kasę odblokowali 3 dni po powrocie do Polski.
Oczywiście można powykupować dodatkowe ubezpieczenia, ale to jak kto chce. Generalnie wszystko poszło bardzo sprawnie. Co ciekawe, do okienka tej firmy nie było wcale kolejki, a obok było z 15 osób. A ta druga firma miała gorsze oceny klientów. Może akurat tak trafiłem, nie wiem.
Żadnych all inclusive…
Przede wszystkim bardzo nie lubię wakacji typu all inclusive, pięciogwiazdkowych wielkich hoteli, luksusów itp. Byłem kilka razy, widziałem, nie moja bajka, bardzo nie moja. Złośliwym odpowiem od razu, że nie – nie dlatego, że mnie nie stać (bo spokojnie stać). Po prostu wszystkie te hotele są w zasadzie takie same. Ale co ważniejsze – żaden nie jest prawdziwie lokalny. Tam nie ma prawdziwego folkloru, prawdziwego życia. Jest za to dużo ludzi i to zwykle o takim trybie życia jaki mi mocno nie odpowiada, więc unikam za wszelką cenę.
Wszystko jest takie zmacdonaldyzowane i w zasadzie nie ma znaczenia gdzie się jest, w jakim państwie, w jakim rejonie. Z grubsza to to samo. Taką mam opinię.
Zupełnie co innego małe hostele czy apartamenty (choć nazwa apartament bywa czasami na wyrost). Do tego nieco z dala od turystycznych centrów i takiej ciżby. Ja uwielbiam rano wstać i iść do lokalnego sklepiku, kupić lokalne produkty i zrobić z tego śniadanie. Dlatego po konsultacji ze znajomymi wybraliśmy apartament w Castillo de Romeral. To nawet nie jest miasteczko, taka wioska raczej. Nad samym oceanem.
Castillo de Romeral jest położone na południowej części Gran Canarii. Z lotniska jedzie się ok 15 minut. Do stolicy – Las Palmas – ok pół godziny. Na przeciwległy, północny kraniec wyspy – plaża Bañaderos – jechaliśmy ok 45 minut. Z grubsza wszędzie blisko. Bo i wyspa niewielka.
Nasz apartament, to dwie sypialnie i duży salon z w pełni wyposażoną kuchnią. Do tego na dachu wspólny (na 4 mieszkania) duży taras, a także dostęp do pralni. Mieszkanie bardzo czyste, ładnie urządzone, bardzo dobre wi-fi, itp.
Dosłownie za rogiem jest dobrze wyposażony mini market – Supermercado Unide Market. Można tam kupić prawie wszystko w tym m.in. lokalne przepyszne sery, wędliny i świeże owoce i warzywa.
Ceny w sklepie mniej więcej polskie. Niektóre rzeczy trochę droższe (np. masło), a inne tańsze (np. owoce i warzywa, czy lokalne wędliny). Swoją drogą moim odkryciem jest kiełbaska chorizo w postaci metki do smarowania pieczywa. Winko można spokojnie nabyć za 3-4 €. Tu polecam wybrać się do większego marketu jak sieć Mercadona i tam jest wino Dime Que Si – za jakieś 3€. Białe, słodkie, owocowe, przepyszne. Nie znam się jakoś na winach, ale to jest naprawdę świetne, tak do przekąski w parku (bo tu można). Więc jeśli nie jesteś znawcą win, to w tym się pewnie zakochasz 🙂
Swoją drogą – parking przy Mercadonie może być płatny, ale dla klientów sklepu jest godzina gratis. Tylko trzeba pamiętać, żeby bilecik dać w kasie sklepu do zeskanowania, bo inaczej ta godzina się nie nalicza.
Ale wracając do kwatery – naprawdę polecam taką opcję. Jest to dużo tańsze, ale też takie no, prawdziwsze. Z tego co mi powiedzieli lokalsi, to więcej ofert jest na airbnb niż na bookingu. Tego dowiedziałem się po fakcie, ale i tak wyszło super. Za wspomniane mieszkanko, za tydzień, zapłaciłem ok 1600 zł.
Co jeść na Gran Canarii
Lokalnymi specjałami są potrawy z ryżu i owoce morza, kurczaki i wieprzowina. Moim zdaniem warto zjeść choć raz Paella de Marisco (wymawia się: paeja, bo „ll” czyta się jak „j”, czyli np. tortilla czytamy „tortija”). Zwykle jest to porcja na 2 osoby. Zwykle też można to zamówić dla minimum 2 osób. Dostaje się takie pachnące, gorące i przepyszne danie bezpośrenio na patelni i nakładamy sobie na talerze, albo jemy z tejże patelni. Absolutny sztos. Ceny jakie widziałem to między 27, a 35€ za taką podwójną porcję. A porcja jest naprawdę duża.
Tu chciałbym od razu zaznaczyć, że w ośrodkach turystycznych ceny mogą być nieco wyższe, a jakość niższa. Ja to jadłem w Castillo de Romeral w knajpce Restaurante Las Salinas. Tu też zjedliśmy pieczone lokalne ryby i owoce morza – wszystko bardzo smaczne. Adaś (lat 6) owocami morze raczej gardzi, więc zdecydował się na sznycel z kurczaka ze smażonymi ziemniaczkami – tak jak frytki, tylko z ziemniaka, a nie z mrożonki 😉 A także jego odkrycie i wielką miłość: krokieciki.
Tu krokieciki (croquettes) są z grubsza w dwóch wersjach, choć co kucharz, to nieco inaczej. Mamy zatem wersję z ryb i z kurczaka. Mięsko miesza się jakoś w beszamelu, przyprawia, czasem trochę cebuli, obtacza panierką i na głęboki olej. Obie wersje bardzo smaczne. Dzieciaki to rąbały jak dzikie.
Warto też spróbować ziemniaczków po kanaryjsku czyli Papas Arrugadas. To młode ziemniaczki, gotowane w mundurkach i potem odparowywane, tak że sól osadza się na skórce. Mega fajna rzecz. A wiadomo, że moje wielkopolskie serduszko do pyrek ma sentyment, więc tym bardziej.
Polecam też skosztować Gofio Escalado. To nie jest danie, raczej przystawka. Taki hmm… dip. Podaje się w miseczce z powtykanymi kawałkami czerwonej cebuli, której używa się jako łyżki. A samo gofio to tak jakby pasta z chleba i bulionu. Oczywiście jest to mało profesjonalny opis, ale myślę, że dość obrazowy. Mi to bardzo smakowało.
Ciekawe danie to też np. Arroz caldoso de marisco. To danie, którego podstawą również jest ryż, ale jest on przygotowywany w większej ilości bulionu, więc trochę „pływa”. Też przepyszna rzecz. To akurat jedliśmy w Restaurante Liagora Canaria (też w Castillo de Romeral) i kosztowało ok 30€. Porcja bardzo duża. W ogóle polecam te dwie knajpki. Bardzo miła obsługa. Liagora bardziej „wytworna”, ale nadal bardzo swojsko.
Warto też zwrócić uwagę na kurczaki z rożna (kurczak, to pollo, czyli „pojo”). Ale to nie jest taki grill jak u nas blaszane budy pamiętające lata 90-te. Ja miałem takie skojarzenie, dlatego dziwiłem się trochę, że znajomi tak bardzo chcą nas zabrać na obiad właśnie na kurczaki z rożna. Tak sobie myślałem, że trochę bieda, ale no – różnica kultur.
Okazało się, że naszą blaszaną budą nie miało to nic wspólnego, a obiad to była uczta, że się ledwo wytoczyłem. Pojechaliśmy w 4 małżeństwa (z dzieciakami, łącznie sztuk 5) nieco dalej, do knajpki Mesón Grill Los Chorros. To ponoć miejsce słynne na całej Gran Canarii i lokalski z całej wyspy tu ciągną. Dlatego trzeba zrobić rezerwację, bo serio knajpa była całkowicie wypchana (a jest naprawdę spora). Do tego mają ciąg ławek gdzie czekają ludzie po odbiór zamówienia na wynos.
Knajpka jest pięknie położona w górach, w okolicy miasteczka Firgas. W zasadzie to takie „przedmieścia” El Lomito i La Cruz, ale miejscowi mówią, że to przy Firgas. Tu zamówiliśmy kupę żarcia: pełno przystawek + te grillowane kurczaki i żeberka wieprzowe. Do tego „nie-kierowcy” wino domu, a kierowcy kawy, napoje itp. Jedzenia było w opór. Chyba nawet coś zostało, bo już nie daliśmy rady. Koszt dzieliliśmy po równo i wyszło, z tego co pamiętam, 35€ na rodzinę (czyli x4). Biorąc pod uwagę ilośc, jakość i okoliczności – mega tanio.
Nie mogło też zabraknąć churrosów, które tu pisze się przez „X”, czyli Xurros. Ale wymawia się normalnie – „czuros”. Chyba wszyscy wiemy co to jest – takie ciastka robione na głębokim oleju. Na Gran Canarii jest to dość popularne np. śniadanie, ale też po prostu deser. My stołowaliśmy się w Más Que Xurros Café, które jest sieciówką. Bardzo przyjemny lokal. Xurrosy są tu w różnych wariacjach i poza klasycznymi mamy m.in. rellenos (nadziewane różnymi słodkimi rzeczami), czy El Salaito – xurro dog. To mnie uwiodło, bo to jest hot-dog w xurrosie. Ceny między 2, a 5€.
Oczywiście polecam też w sklepie obkupić się w lokalne pomidory, ogórki, sery, oliwki i kiełbasy, a następnie ogarnąć to z dobrym winkiem podziwiając zachód słońca nad oceanem. Sery można kupić już pakowane, albo cięte z wielkiego kawałka. Ja brałem po sto-dwieście gram różnych serów, żeby spróbować wszystkie. Sto gram, to po hiszpańsku cien gramos. Dwieście to doscientos, więc łatwo ogarnąć. Wspominałam już o kiełbaskach do smarowania pieczywa. Takie jak nasza metka, tylko z chorizo. Mega.
Czy jest coś czego nie polecam jeść? Nie polecam fastfoodów, bo są naprawdę parszywe. Oczywiście osobą kategorią są ludzie przelatujący pół świata na egzotyczną wyspę i potem siedzą w McDonaldsie (serio) pominę to milczeniem, bo to nawet nie wiadomo jak skomentować. Ale tu mam na myśli taki lokalny, acz zapożyczony fastfood, czyli np, hotdogi. Wybraliśmy się do Las Palmas bo był karnawał (o tym później) i tam świadomie kupiłem takiego hot doga, bo po prostu chciałem to odhaczyć. Mój nazywał się El Mariachi (w składzie: salchicha roja, cebolla rita, salsa picante, jalapenos y salsa al gusto).
Bardzo miękka, sztucznie pulchna buła, takie se sosy oraz parówka, która naprawdę budzi wątpliwości co do podjętej decyzji kulinarnej. Te salchicho roja (salcziczo roha), to po prostu „czerwona kiełbasa”, ale tylko „czerwona” w tej nazwie jest prawdą. To nie była kiełbasa, tylko podła parówa, ale dodatkowo namaczana w jakimś czerwonym barwniku, tak że po przegryzieniu do połowy była czerwona, a dalej normalna różowa. Fujka. Ale zjadłem. Zapłaciłem, to zjadłem.
Słabe to było. Ale ponoć (zwłaszcza młodzi) Kanaryjczycy jakoś się rozmiłowali w paskudnym jedzeniu, mimo że pod nosem mają prawdziwe przysmaki. Z tego co słyszałem mają ogromy problem z otyłością – zwłaszcza dzieci. Chyba nawet największy w Europie ten problem jest właśnie na Kanarach (ale to trzeba by zweryfikować, bo nie wiem na 100%).
Co zobaczyć na Gran Canarii
Jest tu trochę rzeczy do zobaczenia, ale ja skupię się na tym co faktycznie widziałem. Jak już wspomniałem olaiśmy atrakcje typu aquapark (który swoją drogą jest tu ponoć fantastyczny, więc jak ktoś woli to niż plażę, to warto obczaić). Nie udało nam się zajechać do Coccodrillo Park (bo był otwarty tylko w weekend, a sprawdziliśmy to po weekendzie). Ponoć warto, mają tu dużo krokodyli i innych gadów. Głównie są to uratowane zwierzaki. Więc to nie jest takie zoo, tylko bardziej przytulisko dla gadzin, które sobie już na wolności nie poradzą. Nawet lokalski mówią, że to warto zobaczyć. No, może następnym razem.
Spróbuję to jakoś posegregować, więc zacznę od plaży i kąpielisk. Bo musisz wiedzieć, że tu, w niektórych miejscach są robione tzw. baseny. Z grubsza jest to kamienna zapora, wspomagana betonowym murem i nadbrzeżem. Tworzą się takie baseny, które mają od około 1,2 do 2m głębokości (zależy czy przypływ czy odpływ). Na tych kamiennych murach załamują się fale, więc można tu spokojnie pływać. Jak jest odpływ, to można po tym łazić. Takie baseny są np. w Castillo de Romeral (jest tu też niewielka plaża osłonięta nadbrzeżem rybackim), czy w Bañaderos i wielu innych miejscach.
Jak jesteśmy przy plażach, to być może warto wspomnieć, że kanaryjska (i ogólnie latynoska) moda plażowa należy do tych bardzo skąpych tekstylnie. Często ograniczając się do dolnej części bikini. Choć tu, jak w każdym miejscu na świecie, prym wiodą niemieckie emerytki.
Wracając do plaż – jeśli chodzi o takie prawdziwe plaże, to najbardziej nam się spodobała Playa de San Agustín (playa, czytaj „paja”, to po prostu plaża). Jest tu spory bezpłatny parking (w ogóle większość parkingów jest bezpłatna). Plaża jest z wulkanicznego, prawie czarnego pisku. Bardzo delikatnego i przyjemnego, jak pył. Jest bardzo płaska, więc przypływ wchodzi daleko w plaże, a przy odpływie jest ona super wygładzona. Fajne fale żeby się wyszaleć. Poza sezonem jest to dość kameralne i spokojne miejsce. Polecam. Oczywiście w sezonie będzie tu człowiek na człowieku – jak wszędzie.
Ładna, choć już tłumna nawet poza sezonem jest Playa del Inglés. Tu jest płatny parking (coś typu euro za godzinę), dużo straganów, barów, sklepików i niestety też ludzi. Oczywiście widzę ten „paradoks ciżby”. Narzekam na tłum samemu będąc jego częścią. Tak czy siak, tu akurat nawet poza sezonem jest dużo ludzi i dość głośno. Natomiast ta plaża, podobnie jak sąsiadująca z nią Playa de Maspalomas, mają ten atut, że stykają się z tzw. Dunas de Maspalomas (na google map są to Mirador Dunas de Maspalomas, ale to słowo mirrador to po prostu widok, punkt widokowy).
W każdym razie, te diuny, to wydmy. Ale nie takie jak nasze nadbałtyckie – malutkie, ogrodzone i broń Boże na nie nie włazić. O nie, nie. Diuny to wydmiska, wydmiory. Zajmują dużą przestrzeń – wzdłuż to są 4km piachu. Można po tym swobodnie chodzić i widoki są mega. Efekt prawdziwej pustyni, takiej saharyjskiej.
Od razu wspomnę, że dzieci na widok takiej kuwety dostają małpiego rozumu. Kompletnie im odbija. Biegają, skaczą, tarzają się, nacierają piachem. Ja jestem zwolennikiem teorii, że brudne dziecko, to szczęśliwe dziecko, więc nie oponowałem. Zresztą sam też sobie poskakałem, bo mówi się, że faceci nie dorastają, tylko rosną.
Tak więc bardzo polecam wydmy. Same plaże też fajne, choć dość tłumne. Lokalsi mówią, że w sezonie tu jest masakara.
Na północy wyspy jest fajne miejsce, czyli wspomniane już Bañaderos. Są tu i baseny i wulkaniczne skały i mała urocza plaża. Są też w środku zatoki konkretne fale (przy plaży nie), które wabią serferów. Ponownie mamy tu duży bezpłatny parking i ponownie, poza sezonem jest spoko, w sezonie lokalsi bardzo unikają, bo zagęszczenie turystów jest zbyt duże.
Acha, warto wspomnieć, że woda w oceanie jest dość ciepła nawet zimą. My byliśmy w połowie lutego 2024 (który był bardzo ciepły) i woda miała 20 stopni, a powietrze 23-27. Co ciekawe myślałem, że będzie chłodniej – w sensie chłodniej odczuwalne – ale okazuje się, że takie 25 stopni to już naprawdę jest bardzo ciepło, a 27 to już praży. Nie wiem czy to wrażenie, czy przy tej geografii tak jest faktycznie, ale wydawało mi się, że w Polsce przy tych temperaturach jest chłodniej. Nie wiem, może sobie wmawiam.
Ok, idźmy dalej.
Wielkie wrażenie zrobiło na nas miejsce zwane La Fortaleza de Ansite. Przepiękne i imponujące góry i kanion. Zapierające dech widoki. Historycznie jest to miejsce gdzie Guanchowie (w zasadzie to Igwanciyen, czyli pierwsi znani mieszkańcy Wysp Kanaryjskich – ludność o pochodzeniu berberyjskim) bronili się długo i skutecznie przed Hiszpanami. Ostatecznie, po ok 100 latach, Guanchowie przegrali, ale krwawo kazali sobie za to zapłacić. Dziś to po prostu skała i trochę kamieni, ale widoki są przekozackie. Oczywiście parking za darmo.
Dla niektórych może być tu cieżko dojechać, bo droga (takie ostatnie 10-15km) jest bardzo kręta nad stromymi przepaściami. Ale sama droga, asfalt w sensie, jest nowy i bardzo dobrej jakość. No i są barierki. Ja w sumie trzy tygodnie jeździłem po południu Krety, więc ta droga nie zrobiła na mnie wrażenie, ale lojalnie przestrzegam, że jak nie czujesz się jako kierowca zbyt pewnie, to droga będzie na pewno emocjonująca 🙂 (Przy okazji tu mój wpis o naszej pierwszej podróży na Kretę w 2015 roku)
Z Fortalezy jest rzut beretem do urokliwego miasteczka Santa Lucía , gdzie posiedzieliśmy trochę w pięknym parku zjadając tam lunch. Jest tu też ładny kościółek i ogólnie jest ładnie. Fajnie na chwilę usiać, popatrzeć na zieleń, odetchnąć, nie śpieszyć się.
Podobnie jak Santa Lucía są jeszcze inne urokliwe miasteczka. My odwiedziliśmy m.in. Arucas z imponującą katedrą i bardzo ładnym parkiem.
Tu małe wytłumaczenie – w tych mniejszych miasteczkach parki też są odpowiednio małe. Jak na naszą skalę, to taki powiedzmy, duży ogród. Ale są piękne, z egzotycznymi (dla nas) roślinami. To jak palmiarnia na żywo. Są też takie wieksze, np. Parque del Sur gdzie można sobie piknikować (w zasadzie to wszędzie można) w otoczeniu palm, papug i wrednych kaczek. Serio. Mają tam na wolności takie kaczyska wielkości gęsi, które namolnie żebrzą o jedzenie i trzeba je przeganiać 🙂
Osobny temat to stolica, czyli Las Palmas. Co ciekawe jest to dość spore miasto portowe. Ma ponad 380 tysięcy mieszkańców. A jak doliczymy do tego turystów, to robi się naprawdę spora metropolia. Jak już się jest na Gran Canarii, to warto się tam wybrać.
W lutym i marcu odbywa się tu karnawał. Latynosi się nie szczypią i to co w Polsce katolickiej kończy się środą popielcową u nich trwa prawie do Wielkanocy. Oczywiście nie non stop, ale w konkretnych dniach. Można zgooglać plan na konkretny rok. W ramach karnawału są różne wydarzenia. Ciekawy jest karnawał rodzinny i my akurat na nim byliśmy. Tłumy poprzebieranych rodzin (i nie tylko) ciągną w okolicę zamku Castillo de la Luz w portowej dzielnicy La Isleta. Wygląda to świetnie, bo prawie każdy jest poprzebierany, bardzo często tematycznie. Idą więc rodzinki Super Mario, policjantów czy ikonicznych złodziejaszków.
Generalnie jest bardzo radosna i śmieszna atmosfera. Przebierają się i młodzi i starzy. Karnawał oficjalnie trwa od 15 do 22. Ale latynoska krew lubi wszelkie okazje do imprezowania, więc tego dnia ogólnie jest gruba biba też dla dorosłych i też oczywiście w przebraniach, już nieco bardziej wyzywających, ale cały czas utrzymanych w zabawnym tonie.
Jest też oczywiście ten główny karnawał, ale to jest już naprawdę impreza po bandzie. Sam nie byłem, przytoczę jednak zdanie lokalsów, że jest to impreza masowa (słyszałem, że druga największa po Rio) mocno zakrapiana alkoholem, bardzo wyuzdana i momentami bardzo wulgarna i przesycona seksualnością nie tylko w ubiorach (czy w zasadzie ich braku), ale też, że tak powiem – w aktach i czynach na świeżym powietrzu. Dla niektórych z was będzie to przestrogą, dla innych reklamą, wiem. W każdym razie bardzo mocno odradzali wybranie się tam z dziećmi.
Wracając do samego Las Palmas, to trochę się tu poszwendaliśmy. Zostawiliśmy samochód kawałek od centrum i na La Isleta podjechaliśmy komunikacją miejską. Normalnie bilet kosztuje ok. 1-2€ (bilety kupuje się przez automat w autobusie – lokalsi mają karty). Dobrze pomaga Google Maps, a poza tym miejscowi zwykle mówią choć komunikatywnie po angielsku czy niemiecku. No i są przyjaźni i pomocni, więc było bardzo fajnie, bo w sumie z przypadkową grupką rodzin podjechaliśmy razem na karnawał.
Tak właśnie lubimy podróżować – wejść choć trochę w lokalną tkankę, poczuć te miejsca takimi jakimi są. Oczywiście jest to powierzchowne, ale mimo wszystko próbujemy. Bo tak się zaczęło nasze wspólne podróżowanie gdy jeszcze jako studenci z moją narzeczoną, a dziś już od prawie 17 lat ukochaną żoną, spędziliśmy kilka miesięcy w Azerbejdżanie.
Jak się jeździ po Gran Canarii
Z grubsza bardzo dobrze. Wokół wyspy jest autostrada (dozwolona prędkość między 100 a 120 km/h), dzięki której można szybko i sprawnie się przemieszczać. Duża część (głównych) dróg jest odnowiona i jest naprawdę ok. Mam porównanie np z Kretą gdzie drogi są w gorszym stanie. Jednak trzeba pamiętać, że drogi w górach bywają bardzo kręte, mają swoje zwężenia i dla niewprawionych kierowców może to być trudne przeżycie – zwłaszcza gdy mijamy się z tirem nad przepaścią.
To co na początku mnie trochę myliło, to zjazdy z i na autostradę, ponieważ niektóre są nieco inaczej rozwiązane niż nasze polskie. Ciężko to wytłumaczyć. Zdażyło mi się ze dwa razy wybrać zły pas i zjechać nie tam gdzie chciałem, ale to żaden problem, bo zjazdy są co kilka kilometrów, więc w zasadzie nawet nie nadrabialiśmy drogi.
To co jeszcze mogę dodać, to że tu dość oszczędnie używa się kierunkowskazów, co może być mylące na rondach (których jest bardzo dużo), więc lepiej zachować ostrożność. Warto też uważać na autobusy podmiejskie i międzymiastowe (takie niebieskie), bo oni wjeżdżają na ronda na pełnej.
Aha, paliwo – benzyna 95 – w lutym 2024 kosztowała ok 4,90zł za litr.
Podsumowując
Wyjazd zaliczam do bardzo, bardzo udanych. W zasadzie nie mam się do czego przyczepić.
Chciałbym tu też zachęcić cię, że jeśli tylko masz taką możliwość, aby przerwać polską „zimę” wyjazdem do ciepłych krajów, to nie wahaj się. Ja przez wiele lat nie decydowałem się na to, bo… no, jako młody człowiek po prostu nie miałem na to kasy. Ale gdy już możliwości finansowe się pojawiły, to i tak żyłem w takim trybie że na wakacje jeździ się w wakacje, a zimą to na ferie, czyli narty itp.
Próbowałem kilka razy i jestem bardzo na nie. Oj jak strasznie nie polubiłem się z nartami, kurortami zimowymi itp. Totalnie nie moja bajka. Nie lubię zimna, bardzo nie lubię nart, bardzo nie lubię tego całego klimatu.
Ale w tym roku kolega kompulsywnie kupił bilety na Gran Canarię, bo „o ja cię! Tylko 200€!”, generalnie szybko szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu. Nie mniej, od słowa do słowa, przeliczyliśmy to sobie z żoną i polecieliśmy. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Słońce, ciepło, wakacyjny luz. Strasznie tego potrzebowaliśmy (tym bardziej, że mamy dość wymagające intelektualnie prace) i przez ten tydzień naładowaliśmy baterie, żeby przetrwać to coś co mamy za oknem (bo zimą to ciężko nazwać).
Jeśli masz na to kasę, to się nie wahaj. Tym bardziej, że ostatecznie wyszło to dużo taniej niż się spodziewałem.
Pozdrawiam
Zuch
PS – w tekście oczywiście mogą znaleść się pewnie nieścisłości czy niedopowiedzenia (że o literówkach nie wspomnę), ale tak jak wspomniałem we wstępie – nie jest to naukowa rozprawa, a jedynie mój bardzo luźny i przede wszystkim bardzo subiektywny „pamiętniczek z wakacji”.
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023