Miś. Każdy miał swojego misia. Tego jednego jedynego. Ja miałem. Miś Sebastian był żółty, miał około 50 cm wzrostu, szklane oczka i granatowe spodenki ogrodniczki (które chyba zrobiła moja mama). Właściwie nie „był”, a „jest”, bo wciąż go mam. Sebastian swoją emeryturę spędza spokojnie w pokoju moich dzieci. Jest misiem umiarkowanie leciwym – ma 30 lat. Pamiętam dobrze jak ważną był dla mnie zabawką. Choć właściwie określenie Sebastiana zabawką mogłoby mu uchybić. Ponieważ ten miś, ten jedyny, był dla każdego dziecka czymś więcej niż tylko zabawką.
Miś, który wydaje się być nieodzowną częścią dzieciństwa dla każdego, tak naprawdę historię ma dość krótką, bo około sto pięćdziesiąt lat. Pod koniec XIX ciężko chora na Heinego-Medina niemiecka inwalidka Margarete Steiff zajmowała czas szyjąc zabawki – pluszowe zwierzątka w tym m.in. niedźwiadki. Pewnie nikt by się o tym nigdy nie dowiedział, gdyby nie jej siostrzeniec Richar Steiff, który w 1880 roku wpadł na pomysł udoskonalenia projektu ciotki i otwarcia w Wirtembergii firmy produkującej właśnie pluszowe misie. Jednak międzynarodowa kariera pluszaka zaczęła się dopiero od targów Lipskich w 1903 roku gdzie wystawiane misie zainteresowały amerykanów, a Ci jak wiadomo, na marketingu znają się świetnie. Hermann Berg, z firmy George Borgfeldt & Company w Nowym Yorku, zakupił 3000 misiów i zawiózł je do USA. W Stanach miś został nazwany teddy bear od satyrycznego rysunku z 1902 roku przedstawiającego ówczesnego prezydenta Theodora Roosvelta i małego niedźwiadka. Od tego czasu popularność pluszowych misiów cały czas rośnie.
Na początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku jeden z prapraprapraprapraprapra wnuków steiffowskich misiów trafił w moje ręce i był to bardzo ważny dla mnie moment.
Pewnie większość z Was też miało swojego misia, pewnie część z Was nadal go ma. Podejrzewam też, że dzielimy wiele wspomnień związanych z naszymi misiami. Taki pluszak był zabawką uniwersalną. Za dnia potrafił być wszystkim. Świetnie wpisywał się w każdą rolę, w którą wstawiała go dziecięca wyobraźnia. Z misiem można wypić herbatkę, ale miś może też być czołgistą. Może być przyjacielskim niedźwiadkiem, ale równie dobrze może być groźną zwierzyną łowną czającą się w dżungli, którą jest M3. Do takiego misia można mówić, ale co ważniejsze – taki miś jest też świetnym słuchaczem. Zawsze skupiony na rozmówcy, nigdy nie przerywa. Misiowi można się wyżalić, a na misiowym ramionku można się wypłakać. Misia można wziąć na spacerek albo zabrać na wakacje. Czy jedziemy do babci i dziadka, czy do cioci i wujka, nasz miś jest nieodzownym towarzyszem. On musi być, w nim jest część domu, bezpieczeństwo. Rodzice chodzą do pracy, babcia czy ciocia wracają do domu, a miś jest zawsze. Tym właśnie był dla mnie mój miś Sebastian (nie mam zielonego pojęcia dlaczego akurat Sebastian).
Zastanowiłem się przez chwilę
Zastanowiłem się przez chwilę i okazało się, że moje dzieci chyba nie mają tego jednego jedynego nieodzownego misia. Owszem jakimś się bawią, jednymi bardziej niż innymi, ale brakuje tego jedynego w taki zupełnie wyjątkowy sposób. Jeszcze kiedy mój synek był zupełnie mały, to miał jednego czy dwa ulubione misie, ale gdy pojawiła się moja córeczka, to wtedy też zwiększyła się ilość zabawek. Wydaje mi się, że właśnie w tym leży problem – w ich zbyt dużej ilości. Ba! Jestem tego pewny. Staram się nie zalewać dzieciaków setkami zabawek, ale mimo wszystko. Pluszaki są tanie, jest ich mnóstwo, są różnorakie. Malutkie, małe, średnie, duże i olbrzymie. Wszelkiej maści i prezencji. Jest ich po prostu za dużo. Ale mimo to w dzieciach jest wielka potrzeba posiadania takiej swojej wyjątkowej maskotki. Tylko już nie koniecznie jest to miś. To może być np. Slavko – jedna z maskotek Euro 2012, albo absurdalna maskotka-poduszka Księżniczka Grudkowego Kosmosu (nawet nie pytajcie…).
Dobrobyt sprawił
Dobrobyt sprawił, że coś zyskaliśmy, ale też coś straciliśmy. Przyroda próżni nie lubi. Możemy zasypać dzieci zabawkami, wydać na to fortunę, ale warto się zastanowić czy to jest dobre. Nie chodzi mi tu tylko o kwestię uczenia dzieci jakiejś powściągliwości. Nie chodzi mi też wyłącznie o kwestię zbytniego rozpieszczania. Chodzi po prostu o to, że jeśli czegoś jest za dużo, to przestaje to być atrakcyjne. A przede wszystkim chodzi mi o to, że o wiele piękniejszym widokiem niż dwadzieścia pluszaków na półce jest jeden, ale leżący w objęciach śpiącego dziecka.
pozdrawiam
Zuch
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach miesięcznika „Bliżej Przedszkola”.
.
.
.
.
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023