Pamięć ludzka, to dziwna rzecz. Działa raczej wybiórczo. Niektóre, wydawałoby się, nieistotne zdarzenia pamiętamy doskonale. Z kolei te, które były ważne zacierają się coraz bardziej. Czasami pamiętamy wszystko jakbyśmy patrzyli na zdjęcie, czy przeglądali film, a czasami pamiętamy tylko towarzyszące zdarzeniom emocje i wrażenia. Ja dość dobrze pamiętam pewien wrześniowy dzień. Był rok 1989 i szedłem wtedy do pierwszej klasy. Już nie do przedszkola, ale do szkoły. Miałem siedem lat – byłem dorosły. [more…]
Tak mi się przynajmniej wydawało, bo granica między przedszkolakami (dzieciakami), a szkolniakami była i jest dość znaczna. Teraz zaczynają się konkrety. Lekcje, dzwonki, zadania, sprawdziany, prace domowe, krótko mówiąc – obowiązki. Kończy się zabawa, zaczyna się praca. Oczywiście trochę przesadzam, ale staram się przypomnieć emocje jakie mi towarzyszyły w tamtym dniu. To wszystko było mieszanką mojej dziecięcej niewiedzy wymieszanej z tym co mówili rodzice, ciotki czy dziadkowie. Wiecie o co chodzi: „O, teraz idziesz do szkoły, poważna sprawa”, czy „Mój wnuczek jeszcze niedawno był taki malutki, a teraz – byk stary, do szkoły idzie”.
Robi się gęsto
Im bliżej pierwszego września tym bardziej atmosfera się zagęszczała. A to przymierzanie mundurka, a to nowe tenisówki. Przyjechała babcia i przywiozła mi tornister, który załatwiła od teściowej wujka. Dziś to nic, ale wtedy – pod koniec lat osiemdziesiątych – to było wydarzenie. Zeszyty, piórnik i kompletowanie jego zawartości, bo o piórnikowych zestawach wtedy jeszcze nikt nie słyszał. Zresztą zeszyty i piórnik, to ważny element wyrażania swojej tożsamości. Okładka nie może być przypadkowa. Przecież jako chłopiec nie mógłbym mieć różowego zeszytu z Barbie. Na to mogą sobie pozwolić bardzo świadomi siebie i swojej pozycji hipsterzy w liceum, ale nie w podstawówce, o nie. Na rozpoznawanie i używanie ironii przyjdzie jeszcze czas. Tak więc piłkarze, żółwie ninja, itp. Chociaż kiedy ja szedłem do pierwszej klasy, to swoją tożsamość mogliśmy wyrażać co najwyżej odcieniem szarości okładki. Czas kolorowych zeszytów dopiero miał nadejść wraz z szalonymi kolorami kreszowych dresów na początku lat dziewięćdziesiątych.
Ostatnie dni sierpnia u przyszłego pierwszoklasisty przypominają trochę sceny z filmów typu „Rambo”. Zwarci i gotowi, sprawdzają swój ekwipunek przed misją, którą wielokrotnie omawiali. Kredki naostrzone, długopis pstryka, cyrkiel kłuje, ekierka wyznacza kąt prosty, że aż miło. Wykonać zadanie, wrócić do bazy. Jest skupienie, jest stres, który kumuluje dodatkowo euforia całej rodziny w związku z nadchodzącym, wiekopomnym wydarzeniem – Maciuś idzie do szkoły.
3… 2… 1…
W końcu nadchodzi pierwszy września. Maszeruję odważnie, choć kolana dziwnie drżą. Wchodzę do wielkiego gmaszyska tysiąclatki. Sp 16, Gorzów Wielkopolski. Na korytarzach tłum, jakaś gala chyba była, nie pamiętam. Pamiętam za to dobrze jak już usiadłem w ławce, pierwszy raz. Dokoła mnie trzydziestka dzieciaków. Razem tworzymy klasę Ie (tak, „e”, jestem z wyżu demograficznego). Przed nami stoi nasza nauczycielka i wychowawczyni, pani Jola. Pamiętam to wszystko dobrze. Pamiętam jej fryzurę i to, że wydawała mi się bardzo miła (i faktycznie taka była), pamiętam jak jasne, słoneczne światło wypełnia klasę. Pamiętam też, że wysypały mi się wszystkie patyczki do liczenia i już trzeba było wychodzić, a ja je w panice zbierałem. Pamiętam też, że bardzo się cieszyłem, że idę do szkoły. Chciałem iść, chciałem się uczyć nowych rzeczy. To był dobry dzień.
25 lat
Od tamtego wrześniowego dnia minęło dwadzieścia pięć lat. Ładnie to brzmi – ćwierćwiecze. Teraz mój syn ma siedem lat i teraz to on idzie pierwszy raz do szkoły. Jak bardzo wszystko się zmieniło. Świat wywrócił się do góry nogami. Dwadzieścia pięć lat temu, u schyłku walącego się już komunizmu, moi rodzice usilnie próbowali skompletować moją szkolną wyprawkę. Pomagała przy tym rodzina. Dziś mam swoją firmę, żyje mi się dobrze, skompletowanie wyprawki nie stanowi żadnego problemu, ale i tak rodzina, wujkowie, ciotki, babcie i dziadkowie (zwłaszcza babcie i dziadkowie), wzięli na siebie większość zakupów. Nie ma się co dziwić – teraz mogą.
Zmieniło się tak wiele
Razem ze mną zaczynało sześć pierwszych klas po trzydzieści dzieciaków każda. Mój syn chodzi do prywatnej szkoły – dwie klasy po dwunastu uczniów. Angielski pięć razy w tygodniu. W jego klasie w terrarium jest wąż zbożowy, a w kącie stoi drzewo, prawdziwe. Ja nie wiedziałem co to jest komputer, że nie wspomnę o iPhonie ze stałym dostępem do internetu. Dla mojego synka jest to oczywisty element rzeczywistości, choć na swój telefon będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Świat stoi otworem, można czerpać z niego garściami. Zmieniło się tak wiele.
Jednocześnie nie zmieniło się nic
Cały czas na rodzicach i nauczycielach ciąży brzemię ogromnej odpowiedzialności za tych młodych ludzi. Cały czas mamy niesamowitą możliwość budowania tych dzieciaków. Cały czas to my uczymy. Uczymy naprawdę. Pokazujemy świat, zarażamy ciekawością, żeby ten świat odkrywać. To my pokazujemy i przekazujemy wartości, dajemy umiejętność poruszania się po tym świecie. Uczymy rozpoznania dobra i zła. Uczymy odpowiedzialności, wrażliwości, uczymy reagować. Uczymy patrzeć i widzieć, słuchać i słyszeć. Świat ciągle przeszkadza, a rodzice i nauczyciele świadomi swojej roli, ciągle robią swoje. Chyba jednak, aż tak wiele się nie zmieniło.
pozdrawiam
Zuch
PS — tekst powstał jako część mojej współpracy z firmą Toyota i jest pod patronatem serwisu TOYOTAKIDS.pl, na którym niebawem kończy się przefajny konkurs z nagrodami i w ogóle. Niebawem, bo 31 sierpnia. Krótko mówiąc wpadajcie na toytakids.pl i wygrywajcie, o!
Wszystkie zawarte tu opinie należą jednak do mnie i są całkowicie subiektywne.
.
.
.
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023