Często zapominam jak bardzo lubię morze. Z całą mocą uświadamiam to sobie dopiero gdy stoję nad jego brzegiem. Nogi lekko zapadają się w piasek, fale niosą słony zapach wody.
Zaczyna lekko ciągnąć Paulo Coelho, więc przejdę do rzeczy – wyrwałem się na weekend. Dosłownie wyrwałem. Z pośród kilku projektów w toku, kilku nadchodzących, dziesiątek innych spraw na głowie. Jeszcze kilka lat temu taki weekendowy wyjazd dla restartu był totalną abstrakcją: praca, chałturzenie, małe dzieci, życie. Z czasem jednak…
Z czasem jednak dzieci stają są coraz większe, chałturzenie zmieniło się w wolność w postaci własnej firmy, pieniędzy też jakby trochę więcej. Ale cały czas weekendowy wypad z żoną gdzieś poza miasto, był pewną formą abstrakcji, właściwie nie wiadomo dlaczego. Jakoś nie myślałem o tym, że to nie ekstrawagancja, a naprawdę ważna rzecz w życiu. Zarówno dla mnie samego, jak i dla małżeństwa. Nie uświadamiałem sobie jak bardzo taki weekendowy restart pomaga odpocząć, zatrzymać ten rozpędzony pociąg zwany życiem (znowu Coelho), złapać oddech, dystans i wrócić z nową energią.
Pewnie jeszcze długo bym na to nie wpadł, jak dobrze jest odpocząć od pracy, gdyby nie moja… praca.
W zeszłym roku, na zaproszenie włodarzy, odwiedziłem Ustkę i pomijając kwestie tego, że to jednak moja praca, to bawiłem się świetnie, odpocząłem i zrestartowałem się. Tak właśnie człowiek uzmysławia sobie oczywiste oczywistości – fajnie jest gdzieś wyjechać. W tym roku zostałem zaproszony ponownie i nie wahałem się ani chwili. Wahał się mój kalendarz, ale poustawiałem bloczki projektów w odpowiedni sposób i się udało, choć ostatniego mejla z projektem wysłałem na 15 minut przed wyjazdem.
Już po godzinie i dziesięciu minutach udało mi się wyjechać z Poznania i obrać kurs na Ustkę. Mniej więcej wtedy zaczęło lać. Padało z przerwami na bardzo padało. Zwiększając prędkość pracy wycieraczek pocieszałem się w duchu prognozami pogody, które mówiły, że na miejsc padać nie będzie. Gdzieś koło Białego Boru pokazała się piękna tęcza, która radośnie prowadziła nas na północ (zgiń przepadnij Coelho). W Ustce faktycznie nie padało i było dość pogodnie, czyli powtórzyła się historia z zeszłego roku, tylko że tym razem obyło się bez mandatu.
Kwaterunek w bardzo przyjemnym hotelu Rejs, który – to co dla mnie baaardzo istotne – ma fantastyczną kuchnie. Już same śniadania wykraczają poza hotelowy standard, a ich specjalność „Polewka pielgrzyma” stała się jedną z moich ulubionych zup. Dieta poszła… no, poszła sobie daleko.
Mając w pamięci Ustkę z przed roku widać jak się rozwija i to w bardzo dobrym kierunku, wiecie, tak z głową, o co w Polsce niestety trudno. Wybudowano, dla przykładu, nową siedzibę Informacji Turystycznej, w której znajdziemy – wiadomo – informacje wszelakie, gadżety, ale też np. stanowiska komputerowe do skorzystania. Ciekawostka – jest zakupiony nowy sprzęt do naprawiania rowerów. Będzie można za darmoszkę poratować się profesjonalnymi narzędziami. Niby mała rzecz, ale turyści rowerowi na pewno docenią. Autentycznie mnie zaciekawiło, to że powstają informatory, które nie tylko wypunktowują atrakcje w Ustce i okolicy, ale też podają tematycznie i czasowo posegregowane wycieczki. W przyszłym roku chcę wybrać się z dzieciakami na rowerowy trip śladem elektrowni wodnych. Super to wygląda, poważnie. Ciekawie wyglądają też plany promocyjne na czas wakacji. Poza stałymi elementami, typu największy w Europie pokaz fajerwerków, będzie też duża akcja z RMF FM, w ramach której m.in. będzie konkurs na selfie z ustami. Wiem, że koleżanka po blogu – Segritta będzie w tym maczać palce. Ustka, usta, Seg, wiadomo.
Narzędzia czekają żeby wspomóc rowerzystów.
Udało się też zrealizować bardzo ważną inwestycję – kładkę nad portowym kanałem. Kładka się rusza, no bo statki muszą jakoś pływać, a otwarta jest co godzinę przez pół godziny. Dzięki temu w najbliższej przyszłości poddany zostanie rewitalizacji cały zachodni brzeg miasta. Na plus.
Kładka nadjeżdża.
Widok z kabiny sterowania kładką. Miejsce to nie jest dostępne do zwiedzania, ale bloger wszędzie wlezie.
Na obiad poszliśmy całą naszą ekipą. Było nas ze 10-12 osób, głownie dziennikarze, ale też blogerzy: ja i Segritta oraz ekipa z Darłowa (taka ciekawostka, że Ustka z Darłowem, mimo że teoretycznie konkurencja, to się jakoś zafrendowali żeby połączyć siły i jeszcze mocniej działać – dla mnie bomba) Na obiad zabrano nas do najlepszej usteckiej knajpki „Dym na wodzie”. Szef kuchni, Rafał Niewiarowski, jest wariatem. Tworzy kulinarne cuda. Jeśli będziecie w Ustce, na promenadzie, to musicie odwiedzić tę restaurację. Tam nie ma jedzenia, tam są dzieła sztuki. Zresztą co ja będę gadał – zobaczcie czym mnie ugoszczono:
1. tatar z dorsza z olejem rydzowym, tatar z pomidora z bazylią, młody ziemniak, piana z ogórka
2. panna cotta ze zsiadłego mleka koziego, pieczone żółte buraki, espuma z botwinki, krem z młodych buraczków z miodem drahimskim, jadalna ziemia z czarnuszką
3. pierś kaczki z palonym pesto z natki marchewki, krem z ziemniaków truflowych, młoda marchew w glazurze maślano – miodowej, piana z rabarbaru
4. polik wołowy marynowany w lokalnym winie „rondo” , risotto z pęczaku z botwiną i szparagami, piana z chrzanu
5. fondant czekoladowy z sosem krówkowym z krówek usteckich
Moi drodzy… no moi drodzy… tego się nie da opisać. Fondant, który przygotowuje Rafał, to klasyczne ujęcie powiedzonka „niebo w gębie”. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się czym jest owo niebo, to już wiecie – fondantem. Zresztą, zobaczcie jak się to cudo zachowuje podczas dziabania go sztućcami:
Po obiedzie pojechaliśmy za miasto (podróż króciutka, spokojna i zupełnie bez żadnych nieprzewidzianych atrakcji, pozdrawiam Patryka z radiowej Czwórki i usteckiego szefa promocji Ustki Jacka) po adrenalinę. Adrenalinę zaserwowano w postaci paintballa. Musicie wiedzieć, że paintball jest tym, co Zuch lubi najbardziej. Grywam dość regularnie, dla mnie to sama frajda. Dodatkowo mogłem sobie postrzelać do dziennikarzy, co dla blogera jest frajdą dodatkową. Dziennikarz pod ostrzałem, wskakujący w wysokie pokrzywy, ten pisk… no cudo, po prostu cudo.
Taka maseczka na twarz, to ja rozumiem.
A tak wyglądam jak się czaję. Przyczajony bloger, ukryty smok.
Na wieczór punkt obowiązkowy – bunkry Bluchera. Świetne miejsce. Jest to wynik synergii historycznej pasji Marcina i Asi Barnowskich, uprzejmości urzędników, którzy pomagają, a nie przeszkadzają oraz zastrzyku unijnej kasy. Muszę przyznać, że jestem pod gigantycznym wrażeniem tego co tu robi Marcin z Asią. Oni te bunkry odkopałi i właściwie z niczego zrobiłi muzeum jakich w Polsce mało. A to jeszcze nie koniec, bo plany są szeroko zakrojone. Byłem tam w zeszłym roku i słyszałem, że coś tam dodał i ulepszył, no ale kurde, tego się nie spodziewałem, że zrobili filmy 3d o nalotach na Ustkę, czy o największej tragedii morskiej, która zdarzyła się niedaleko Ustki pod koniec II Wojny Światowej – zatonięciu storpedowanego MS Wilhelma Gustloffa. Zginęło wtedy prawie siedem tysięcy osób. Wszystko to profesjonalnie przygotowane, wyświetlane w 3d wewnątrz bunkra – moc. Pojawiły się też mega realistyczne manekiny, naprawdę przerażające, hitlerowskie gęby. Całość przedsięwzięcia spina wspomniany Marcin Barnowski, który jest też tu przewodnikiem snującym ciekawe opowieści wzbogacane przemówieniami z IIWŚ recytowanymi z pamięci. Kto był ten wie 🙂
Lateksowy dowódca bunkra. Małomówny i bardzo spokojny, typowy Niemiec.
Filmy o nalotach, w 3D, wyświetlane na ścianach wewnątrz bunkra, głos odbijający się echem – to robi wrażenie.
Wieczerza w sosnowym lasku na bunkrach, ognisko i opowieści Marcina paradującego w mundurze z granatem za pasem, po prostu nie może nie smakować. Tym bardziej, że przygotowana przez równie znaną, ustecką Syrenkę. Ja po całym dniu wrażeń zacząłem od delikatnej przekąski – golonki. Później się rozkręciłem.
Golonka, skromna przystawka.
Jest morze, są ryby. A ja lubię ryby.
Lubię morze. Lubię wyskoczyć na weekend. Poznać nowych ludzi i ich pasję. Zarazić się entuzjazmem. Nie chcę znowu popaść w ptysiowy ton i cukrować za bardzo, ale to jest to co uwielbiam – ludzie z pasją. Szef kuchni, który jest szczęśliwy bo robi to co kocha i może tym dzielić się z innym. Widać, że to jest dla niego ważne, żeby smakowało, żeby ludzie mrużyli oczy przy pierwszym kęsie. Historyk, miłośnik snucia opowieści dla ludzi skupionych w okół ogniska. Ktoś dorzuca drwa, lecą iskry, a Marcin mówi, a reszta słucha. No i na koniec, choć nie najmniej ważni – urzędnicy, którzy mogliby grzać posadkę, ale jednak starają się bo mają pasję. Wymyślają, kombinują, cieszą się tym co robią. Jacek Cegła, Magda Matusiak i Eliza Mordal – dzięki za świetny wyjazd.
Zrobiłem też filmik. Jest to bardzo dynamiczna produkcja z parciem na szkło. Obiecuję sobie po tej produkcji wiele, choć na początek wystarczy Oscar:
pozdrawiam
Zuch
PS – wpis jest częścią mojej współpracy z miastem Ustka. Jest jednak w 100% moim własnym, subiektywnym zdaniem, a miasto nie miało wpływu na jego treść.
.
.
.
.
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023