Dzień był wiosenny, padał deszcz, a słupek rtęci bezczelnie pokazywał moją średnią z matmy w klasie maturalnej, czyli ledwo trzy stopnie. Pracowałem spokojnie w domu, kiedy dźwięk domofonu przerwał mi intensywne przeglądanie fejsa. Listonosz. Polecony.
W zasadzie mógłbym powiedzieć, że dzień jak codzień, bo od kiedy zostałem posiadaczem ziemskim, to listów poleconych dostaję bardzo dużo. Zaczyna to już przypominać analogową wersję spamu o cudownym chińskim sposobie na przedłużenie tego i owego. Wokół moich latyfundiów buduje się lub planuje budować kilka domów, toteż urzędy przeróżne czują się w potrzebie poinformować mnie, że pani Ania rozpoczęła starania o pozwolenie na budowę domu, budowę wodociąg, budowę stacji nadawczej, budowę gwiazdy śmierci, itp. Niby ok, bo jakby ktoś chciał zakłócić mój mir domowy stawiając obok bar wegetariański albo inne bluźnierstwo, to mógłbym czynnie, a aktywnie zaprotestować. Z drugiej strony jednak dostaję tyle tych poleconych, że listonosz jest już na mnie naprawdę wkuty, bo wiecie – polecony to musi mi przynieść, a złośliwie mieszkam na czwartym piętrze.
Ale do rzeczy. Po dłuższej chwili (tak na zjedzenie średniej wielkości kebaba w cienkim cieście) listonosz doczłapał do mnie, zapukał, a ja mu z uśmiechem otworzyłem i staropolskim zwyczajem powitałem go słowami: Dzień dobry! Listonosz mi odpowiedział coś w stylu: aspindhalahajpan, po czym wręczył mi list polecony, podejrzanie gruby i poszedł sobie nie czekając na moje gromkie „Do widzenia!”.
Jakież zdziwienie odmalowało się na mojej ufnej twarzy, gdy z koperty wyciągnąłem około 40 stron pitu, czy innej tabelki podatkowej. Wiecie, takie szarady dla dorosłych. Wpisujecie w różnych polach cyfry i na koniec widzicie jak dużo oddaliście na blacharza dla rządu. W kopercie było też pouczenie, tudzież zawiadomienie graniczące z żądaniem, żebym to wypełnił i złożył w odpowiednim urzędzie. Urzędów na liście było sztuk cztery. Cztery to ciekawa liczba, bo cztery jest o cztery większe niż liczba pomysłów, które miałem na to jak te pity wypełnić (dla osób zagubionych matematycznie tłumaczę: 4 – 4 = 0). Tak więc pomysłów nie miałem wcale, ale z tego wszystkiego zrozumiałem dwie rzeczy. Jedyną z rzeczy, które zrozumiałem było to, że chodzi o zapłacenie podatku od ziemi, którą posiadłem, bo tak było napisane w tytule. Drugą rzeczą, którą rozumiałem jeszcze bardziej dobitnie było to, że nic więcej z tego nie rozumiem. Po kilku godzinach do domu przyszła moja żona i spytała czemu siedzę na kanapie ściskając jakieś papiery i płacząc. Powiedziałem, że widziałem smutny filmik na jutubie jak dwie świnki morskie jedzą źdźbło i ono się urwało tak, że jedna świnka zjadła, a druga nie i taki miała wzrok i to mnie jakoś tak mocno dotknęło.
Jak już się nieco otrząsnąłem, to wymyśliłem, że pojadę do urzędu odpowiedniego, wymienionego w tym liście i zapytam co ja mam z tymi pitami zrobić, bo ja posiadaczem ziemskim jestem od niedawna i nie bardzo się orientuje. Tak też zrobiłem. Pojechałem do pierwszego z listy urzędu.
Po tytule tego wpisu możecie się już domyślić, że pani urzędniczka (skąd inąd bardzo miła) rozdziawiła się na widok mojego pisemka i powiedziała, że ona nie wie jak to wypełnić. Powiedziałem, że co za zbieg okoliczności bo ja też nie wiem. Śmiechom nie było końca. Na koniec jeszcze pogadałem z panem parkingowym, który mnie pamiętał z moich wcześniejszych wojaży po pobliskich urzędach.
Jako że na podróż do urzędu i odstanie swoje w kolejce straciłem trochę czasu, to wizytę w kolejnym na liście urzędzie zaplanowałem sobie na inny dzień. Bo wiecie, ja też czasami muszę pracować, choć –- dzięki Bogu – sam sobie ustalam godziny pracy i dzięki temu mogę się pobujać po urzędach.
Ok, kolejny dzień, kolejna szansa na sukces, bo jak się czegoś bardzo chce to tak się staje i nawet polipy znikają, a kasa leje się strumieniami i ogólnie jestem zwycięzcą. Wszystko zaczyna się rewelacyjnie bo o 9 rano znalazłem miejsce parkingowe na poznańskich Jeżycach D O K Ł A D N I E pod drzwiami urzędu – jestem zwycięzcą!!! Wkraczam zamaszyście do hallu, na bystrym wzrokiem szukam na tablicy numeru pokoju odpowiedniego departamentu. Okazuje się, że to nie to wejście. Ale nie tracę rezonu bo jestem zwycięzcą. Wychodzę i idę do odpowiedniego wejścia, bezbłędnie wciskam przycisk, odbieram numerek i czekam.
Czekam.
Czekam.
Jest, tak! Mój numerek! A nie, jednak nie, inna literka na początku.
Czekam.
Tak, teraz już ja. Wchodzę, siadam, wyciągam papiery, mówię o co chodzi tonem nie tolerującym sprzeciwu bo jestem dziś zwycięzcą i okazuje się, że dupencja, wcale nie jestem, bo pani urzędniczka nie wie jak wypełnić moje papiery. Woła koleżankę. Koleżanka też nie wie.
Kurka wodna. Dwa urzędy, trzech urzędników i nikt nie wie jak mam wypełnić papiery od nich, żeby zapłacić ten zakichany podatek!
Ale czas na akt trzeci, ostateczny. Tylko, że to już inny dzień, bo kolejny na liście urząd był w zupełnie innym końcu miasta, więc zamiast tam jechać, to poszedłem na rynek i kupiłem sobie drożdżówkę.
Zatem, grande finale, trzeci urząd. Wkraczam już nie tak pewnym krokiem. Nic tak nie uczy, żeś plankton, jak tournee po urzędach. Podaję pani przy okienku papiery i mówię, że ja nie umiem, a ona, że ok, bo ona umie, mam łzy w oczach. Ona mi dyktuje co mam wpisywać, ja piszę. Wypełniam te papierki, wpisuje swoje dane, dane mojej żony, a potem pani urzędniczka mi dyktuje numery ksiąg wieczystych i powierzchnie ziemi. Bo wiecie – oni tam te wszystkie dane mają w komputerze, ale przysyłają pusty dokument, żeby go uzupełnić mimo, że wiedzą co tam ma być i pewnie jeden prosty algorytm by to ogarnął, żebym zamiast 40 stron pita dostał tylko jedną małą karteczkę z kwotą podatku. No ale po co? Ale ale, ona dyktuje, ja piszę, ona dzieli na kalkulatorze, ja piszę, ona dodaje, ja piszę i wychodzi suma.
Suma którą mam zapłacić po trzech dniach tułaczki po urzędach, po – z zegarkiem w ręku – dwóch godzinach przepisywania danych z komputera tej pani do mojego pita. Suma, która sprawiła, że gdy podliczyłem cały ten czas i wszystkie moje nerwy to miałem minę jak ta świnka morska z jutuba.
Suma ta wyniosła
6,67zł.
Kurtyna.
Pozdrawiam
ZUCH
Fajne? Zostaw lajka, komentarz i podziel się tekstem z innymi.
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023