– Zróbmy coś razem! – krzyknął szef przekraczając próg naszego pokoju: graficzej nory.
Najpierw zrobiło mi się zimno, potem ciepło, potem znowu zimno, bo myślałem, że to ciepło to dlatego, że się zsikałem. Ale jednak nie, więc po drugim zimnie zrobiło mi się znowu ciepło, tym razem z ulgi. Wtedy przypomniałem sobie słowa szefa, które padły przed chwilą i znowu zrobiło mi się zimno…
Nie jestem lękliwy, choć przyznać trzeba, że praca w reklamie nadszarpnęła mi nerwy. Jednocześnie mocno podkopała poczucie własnej wartości, czego efektem jest fakt, że mało czego się boję, bo po prostu nie mam do siebie szacunku i nie zależy mi na mnie samym.
Cóż więc jest takiego strasznego w zdaniu „zróbmy coś razem”? No, dużo zależy od tego kto je wypowiada. Kiedy jest się w liceum zapowiada to dobrą zabawę. Co prawda ja skończyłem liceum plastyczne, więc w moim przypadku kończyło się to oglądaniem w empiku albumów malarskich, na które nie było nas stać. Ale podejrzewam, że w takim ogólniaku z tych lepszych, Beverly Hills pod wezwaniem Mickiewicza, Sienkiewicza, czy Jana Pawła 90210, to mogło oznaczać coś o większych znamionach tzw. „fanu”.
Jeszcze fajniej jest kiedy mówi to do Was dziewczyna. No chyba, że jest się informatykiem, bo wtedy chodzi tylko o rozczarowujące podłączenie drukarki.
Natomiast kiedy mówi to szef, ten szef – Krzysztof Miły, to wiedz, że będzie źle. Przy czym mówiąc źle mam na myśli zło prawdziwe. Nie takie bzdety jak nudna impreza firmowa, czy kolejne bezsensowne szkolenie. Oj nie. Tu chodzi o zło prawdziwe i wielkie, coś jak… nieświadomie zamówienie za ostatnie pieniądze wegetariańskiego burgera. Brrrrr….
Ostatnim razem kiedy szef powiedział „zróbmy coś razem” nieomal doszło do tragedii. Szef ubzdurał sobie, że jednak powinien od czasu do czasu rzucić nam jakiś mobilizujący ochłap. Postanowił więc zabrać nas na mecz piłki nożnej. Niby spoko, nasza drużyna jest u szczytu tabeli, może być fajnie. Ale szef nie byłby sobą, żeby czegoś nie spaprać. Znalazł dla nas gdzieś bilety po taniości, więc sam miał dla siebie na lożę vip. Okazało się, że nasze miejsca były po środku trybuny kibiców gości… My nieświadomi, jak te durnie, w klubowych barwach ładujemy się w środek paszczy lwa. Spytacie czy nie zauważyliśmy, że wszyscy dookoła mają inne kolory szalików? No byliśmy po hardkorowym deadlajnie i po druzgocących poczucie estetyki poprawkach klienta przestaliśmy ufać naszemu postrzeganiu kolorów. Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Kibole zamarli, rozsunęli się i patrzą na nas. Ale nie tak jak sikorka na słoninę, raczej tak jak pokojowy uczestnik marszu niepodległości patrzy na furgonetkę TVNu. Wtedy dopiero coś zaczęło nam świtać. Przynajmniej dwoje z nas się zsikało (ale to głównie dlatego, że puścił stres po deadlajnie).
Uratował nas właśnie ten deadlajn, który prawie nas zabił. Otóż wyglądaliśmy tak źle (tzn. informatycy wyglądali akurat jak zwykle), że ci kibole stwierdzili, że jesteśmy niedorozwinięci i się zgubiliśmy. Odprowadzili nas grzecznie do sektora naszej drużyny, a detepowiec nawet dostał od nich popcorn.
Teraz już wiecie dlaczego przestraszyłem się propozycji szefa. Nie wiedziałem co wymyśli tym razem i czy to przeżyjemy.
Przeżyliśmy. Właściwie nawet bez żadnego uszczerbku, bo szacunku do siebie – jak wiecie – nie mamy. Szef po prostu chciał żebyśmy umyli mu samochód. Jego udział polegał na tym, że pokazał nam gdzie są wiadra i gąbki. W sumie to nawet fajnie było – trochę ruchu na świeżym powietrzu.
pozdrawiam
Zuch
Podobne historie znajdziesz w mojej książce „Król biurowej klasy średniej”.
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023