Karolina: Gdy dziesięć lat temu po raz pierwszy zostałam rodzicem poczułam się oszukana. Nie tak to miało wyglądać. Wcześniej przeczytałam kilka książek o ciąży i macierzyństwie, przejrzałam dostępne w tamtym czasie portale internetowe, ale żadna z tych pozycji nie przygotowała mnie na to co przechodziłam w pierwszych tygodniach po porodzie. Wszystkie rozwodziły się na temat trudów wydania dziecka na świat, ale żadna nie pisała, że równie ciężkie są pierwsze dni i tygodnie. Tak jak w bajce, w której po wielu przygodach następuje szczęśliwy finał, tak i tutaj miała mnie czekać błoga sielanka ze słodkim dzidziusiem, na którego czekałam długie miesiące. Autorzy jednej z książek rozwodzili się na temat hormonów szczęścia i morza miłości ogarniającego kobietę, gdy bierze na ręce swoje dziecko.
Być może wszystko co w tym tonie napisano to element wielkiego spisku, bo jakże inaczej wygląda to w prawdziwym życiu. Mówiąc wprost to nigdy w swoim wcześniejszym życiu nie czułam się tak nędznie, ani nie byłam tak zmęczona, sfrustrowana i wyczerpana jak po urodzeniu pierwszego dziecka. Przy kolejnych pocieszająca była świadomość, że wiem co mnie czeka i jak długo to będzie trwało.
Byle do domu
Najgorzej wspominam pobyt w szpitalu i to w każdym z trzech przypadków. Nie chodzi tu o personel czy jakość opieki, bo te były ok. Po prostu sam pomysł przebywania po porodzie na jednej sali z kilkoma innymi kobietami i noworodkami jest dla mnie kompletnie absurdalny. Nawet jeśli moje dziecko przespało pierwszą dobę to dwójka innych krzyczała całą noc. Mogę śmiało powiedzieć, że przy każdym pobycie nie spałam przez dwa dni. Do tego to kompletne odarcie z intymności przed obcymi dla mnie ludźmi, nieustanne wizyty w sali zarówno personelu, jak i gości, płacze matek mających problemy z karmieniem, zabieranie na różne zabiegi dopiero uśpionych noworodków – to wszystko sprawia, że po tych dwóch dniach tortur wychodziłam na skraju załamania nerwowego.
Miłość przychodzi stopniowo
Bynajmniej nie czułam od samego początku zalewu gigantycznej miłości do krzyczącego maleństwa. Miłość przychodziła stopniowo, w zaciszu domu, pod wpływem spokojnego czasu spędzonego z dzieckiem. Przez pierwsze dni zawsze miałam wrażenie, jakby do naszej rodziny wtargnął ktoś obcy. I za każdym razem nachodziły mnie myśli, że to nie była dobra decyzja i że wcześniej było nam tak dobrze, więc po co nam ten mały człowiek, który tak radykalnie zburzył nasze dostatnie i wygodne życie.
Żarłoczny jak noworodek
Przed urodzeniem Szymka nikt mi też nigdy nie uświadomił, że noworodek może być aż tak żarłoczny. Nagle z osoby dorosłej, statecznego pracownika uniwersytetu, zostałam zredukowana do roli maszyny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę produkującej mleko. Czasami czułam się jakbym się składała wyłącznie z piersi, wiecznie czułam się zmęczona i zapuszczona intelektualnie. Bardzo zazdrościłam Maćkowi, że wychodzi na osiem godzin z domu, by przebywać w normalnym świecie dorosłych ludzi, gdy tymczasem ja musiałam się zadowolić próbami czytania książki w czasie gdy dziecko bez końca jadło. Gdy padła propozycja, żebym od listopada, po czterech miesiącach od urodzenia dziecka, poprowadziła wykłady na uczelni przez trzy godziny w tygodniu było to dla mnie jak światełko w tunelu.
Niesprawiedliwość
Za każdym razem dopadał mnie też dół i przygnębienie oraz złość na niesprawiedliwość świata. Dlaczego tylko ja mam dźwigać ten ciężar jakim jest opieka nad noworodkiem? Skoro była to nasza wspólna decyzja to i konsekwencje powinny być wspólne. Tymczasem Maciek może przespać osiem godzin w nocy i jeszcze odpocząć w pracy od nieustannego karmienia, przewijania i lulania. Pamiętam, że codziennie czekałam na niego i strasznie się wkurzałam, jeśli spóźnił się z pracy choćby o pięć minut. Zazdrościłam mu także braku huśtawek hormonalnych i wszelakich konsekwencji cielesnych związanych z przebytą ciążą i porodem. Ja się męczę w bólach i płaczu a on ma luz? To strasznie niesprawiedliwe. Wyobrażałam sobie czasami, że wręczam mu butelkę z mlekiem, wychodzę z domu i jadę do pobliskiego hotelu, gdzie za 150 zł zamawiam sobie pokój na całą noc. A on niech się męczy ze swoim potomkiem 🙂
Co mi pomogło przetrwać
W przetrwaniu tego ciężkiego czasu pomogło mi kilka rzeczy.
Po pierwsze: każdorazowe wsparcie i wyrozumiałość ze strony Maćka, który dzielnie znosił moje nastroje i pomagał mi w opiece nad noworodkiem. Dla młodej mamy to jest naprawdę kluczowe, że ma w domu osobę, której może przekazać dziecko i przespać w spokoju dwie godzinki albo zwyczajnie wziąć prysznic.
Po drugie: seriale i książki. Przy Szymku obejrzeliśmy kilka sezonów serialu „Chirurdzy” i pozwoliło mi to oderwać się od rzeczywistości i wciągnąć się w problemy wymyślonych bohaterów, którzy dodatkowo spali jeszcze mniej niż ja. Teraz przy Adasiu wciągnęły mnie skandynawskie kryminały: seria książek Camilli Lackberg. A także serial „Hinterland” na Netflixie.
Po trzecie i najważniejsze: ratowało mnie poczucie szybkiej przemijalności tego czasu. Okres noworodkowy to tylko 6 tygodni, to nie jest długo, rzekłabym nawet, że bardzo krótko. Z każdym tygodniem jest łatwiej, dziecko zaczyna łapać schemat dnia i nocy, karmienia i spania. Dogrywamy się, a każdy dzień przynosi zmiany na lepsze. Za pół roku Adaś będzie już siedzącym i gaworzącym bobasem, a za rok będę go gonić po ogrodzie i w końcu będę mogła napić się wina na tarasie z mężem. To minie bardzo szybko. Ze zdumieniem widzę, że Szymek ma już 10 lat, a Hania idzie do pierwszej klasy. I oczywiście są inne problemy, ale szczerze mogę powiedzieć, że tych pierwszych kilka tygodni jednak za każdym razem jest największym wyzwaniem.