Jestem rocznik 82, dziecko stanu wojennego. Wychowałem się na wyrobach czekoladopodobnych i gumie Donald. Szkoła podstawowa przypadła na początek lat dziewięćdziesiątych, które były naprawdę porypane – ludzie odkryli kolory, a zwłaszcza kolorowe, kreszowe dresy. W 1984 urodził się mój brat Marcin i z braku innego towarzystwa bawiłem się z nim i z nim też dzielę wiele wspomnień z tamtych czasów. W 1992 urodził się mój drugi brat, ale on był za mały żeby coś pamiętać. Zatem wziąłem Marcina na przepytki.
Punktem wyjścia tych wspominek jest Bolek i Lolek. Raz, że była to jedna z naszych ulubionych bajek, a dwa, że dosłownie wyglądaliśmy jak Bolek i Lolek. Zdjęcie powyżej dzieli trzydzieści lat.
Jeśli ktoś z Was kiedyś zastanawiał się po co komu rodzeństwo, to już tłumaczę. Gdy poprosiłem Marcina, żeby wyszukał jakieś nasze stare zdjęcia, to on przysłał mi kilka mms-em z dopiskiem: „Boże, ale ty byłeś brzydkim dzieckiem”. Tak więc rodzeństwo jest po to, żebyśmy się nie poczuli za dobrze. Poza tym nikomu się tak fajnie nie dowala jak komuś za kogo skoczyłoby się w ogień. Ot, taka to braterska miłość.
Porozmawiajmy
Zuch: Dobra Lolek, porozmawiajmy.
Marcin: Nigdy nie lubiłem jak tak do mnie mówisz. Nigdy nie mogłem zapamiętać, który to Bolek, a który Lolek. Wkurzało mnie, że mówiłeś, że ja jestem tym grubym blondynem bo go przypominam.
Zuch: Ale to nie moja wina, że go przypominasz…
Marcin: To też nie była moja wina, że za każdym razem wyjadałem Twoje słodycze ze świątecznej paczki. Nie było takiego miejsca gdzie mogłeś ją przede mną schować.
Zuch: Raz było. Paczkę bożonarodzeniową schowałem przed Tobą gdzieś za szafą. To była dobra skrytka, bo sam jej nie mogłem potem znaleźć. Zresztą Ty też nie mogłeś. Jakoś na Wielkanoc Ci się udało. Ale to już nie bardzo nadawało się do zjedzenia.
Marcin: Nadawało się.
Zuch: Powiedzmy… Ok, a skoro już jesteśmy przy jedzeniu, to pamiętasz czekoladę Toblerone? Taką trójkątną, z Pewexu?
Marcin: Jak przez mgłę. Ale pamiętam, że to było wydarzenie.
Zuch: No, może raz czy dwa była w domu. Mama uroczyście wydzielała po kostce. Dziś to może głupie, ale pod koniec lat osiemdziesiątych taka kostka czekolady, to było święto.
Marcin: Smutne to.
Zuch: Taaa… A wiesz co? Ostatnio jechałem samochodem i leciała ta piosenka „We are the world, we are the children”, co to różni piosenkarze śpiewali. Taka charytatywna, dochód był przeznaczony na biedne dzieci z trzeciego świata.
Marcin: Michael Jackson, Steve Wonder… Całą plejada gwiazd.
Zuch: Dokładnie, to ta. Jadę więc samochodem, z Karoliną i mówię do niej, że lubię tę piosenkę, zawsze lubiłem, że jakiś sentyment do niej mam. A Karolina na to: nic dziwnego, przecież to piosenka o Tobie. W latach osiemdziesiątych dla nich byłeś biednym dzieckiem z trzeciego świata.
Marcin: HAHAHAHAHAHA! A nie czekaj… Ja też…
Zuch: Ale w tym naszym komunistycznym szarym świecie było trochę kolorytu.
Marcin: Trochę było. Dobranocka na przykład. To był koloryt.
Zuch: Tylko że mieliśmy czarno-biały telewizor.
Marcin: Ale mi chodzi o taki psychiczny koloryt. Pamiętam jak z niecierpliwością czekałem na 19:00 na wieczorynkę. Nie ważne co leciało, ważne, że to bajka. Przez chwilę miałem coś fajnego w telewizji. Nie ważne czy w tym czasie byli goście i TV był ściszany do minimum. Ale to i tak nie przeszkadzało bo w bajkach często nie było dialogów. Ej, a pamiętasz jak płakałeś na Misiu Kolargolu?
Zuch: Nie płakałem.
Marcin: Płakałeś!
Zuch: Spadaj…
Marcin: No, no. Mama to opowiada przy każdej okazji.
Zuch: Tak, mamy mają wyjątkową zdolność do zawstydzania dzieci. Historię z Kolargolem opowiadała Karolinie jak jeszcze ze sobą chodziliśmy… Ubaw po pachy…
Marcin: A propos mamy – z tego okresu najbardziej utkwił mi w pamięci obraz dzieciaka stojącego pod blokiem po stronie balkonów krzyczącego „mamo-mamo-mamooooo”. To było charakterystyczne zawołanie, specjalnie intonowało się slaby, tak trochę jak sygnał karetki, zawsze wołało się 3x mamo. I w ostatnim słowie to „o” było przeciągane aż do utraty tchu. Najlepsze w tym było to, że z wielkiego bloku bezbłędnie wychylała się odpowiednia mama.
Zuch: Sam się tak darłeś.
Marcin: Ja tak nie wołałem bo wychodziłem z założenia, że na ósmym piętrze mama nie usłyszy, a poza tym mogłem przejechać się windą i wcisnąć przycisk. Wciskanie przycisków nigdy się nie nudzi.
Zuch: Push the button, push the button, push the button… taka piosenka chyba była?
Marcin: Ciekawe były też odzywki między nami, dzieciakami na dworze. Jak jeden drugiego chciał skarcić to bił pięścią w ramię (tzw. mięśniaka dawał). I broniący wołał – tylko nie w szczepionkę, tylko nie w szczepionkę. A inne jeszcze zawołania podczas zabaw: pobite gary, palec do budki, zabawa stop, gramy na nowe zasady i wiele innych… a jakie wyszukane były wyliczanki?
Zuch: Przypomniało mi się, ale to z tych cięższych, że jak ktoś pierdnął, to musiał powiedzieć: „aut!”, bo jak nie, to ktoś inny mówił „karny!” i miał całkowicie legalne, powszechnie znane na osiedlu, prawo dać temu komuś kopa w tyłek.
Marcin: Faktycznie, było tak. Dzieci to jednak durne są…
Zuch: Durne, durne, ale bawiliśmy się fajnie. Kapsle na przykład.
Marcin: Na podwórku robiliśmy całe długie trasy dla kapsli.
Zuch: Takie zaawansowane trasy, bo robiło się też bandy żeby kapsle nie wypadały z trasy. Na wirażach były wyższe bo wiadomo, że na tych bandach kapsle zakręcały i nie mogliśmy pozwolić by tam wypadły z trasy.
Marcin: I flagi koniecznie. Flagi rysowaliśmy i je wklejaliśmy w kapsle.
Zuch: Niektórzy mieli flagi wycięte z atlasu, ale nam rodzice nigdy nie pozwalali. W sumie to dobrze, bo do dziś mam szacunek do książek.
Marcin: Taki wielki, że odkładasz na półkę i nie czytasz… A wracając do kapsli…
Zuch: Do „kapli”, tak się mówiło. „Idziesz grać w kaple?”. Wszystko trzeba było skrócić.
Marcin: Hehe, najlepsze kapsle były po wódce. Odpowiednio się je zgniatało, żeby miały wymagane kształty.
Zuch: Pech chciał, że nasi rodzice nie pili wódki…
Marcin: Trudne dzieciństwo mieliśmy. Musieliśmy grać tymi po oranżadzie.
Zuch: One były najgorsze. Nie dość, że często były wykrzywione od otwarcia to jeszcze miały ostre krawędzie. Jak się źle pstryknęło i zamiast paznokciem uderzyło się naskórkiem potrafiła nawet krew polecieć.
Marcin: Takie sobie były zakrętki po wodzie grodziskiej (takiej szklanej litrowej). Jak już wspomniałeś w domu wódki nie było, więc na dobre kapsle nie maiłem co liczyć. Cieszyłem się bardzo jak rodzice kupowali litrową wodę gazowaną. A w ogóle, to dzięki tej grze wielu nauczyło się flag poszczególnych państw, pewnie lepiej niż na geografii.
Zuch: Na gegrze, pamiętaj skracamy.
Marcin: Na gegrze… A lejby odrobiłeś?
Zuch: Nie, ale mam już listewki na „zetpety”.
Marcin: A jeszcze pamiętam, to chyba jeden z dziwniejszych i mroczniejszych motywów komuny, brak papieru toaletowego.
Zuch: Mroczny brąz.
Marcin: Masakra, tak elementarny produkt, mogłoby się wydawać, a nie zawsze był. Na szczęście wymazałem z pamięci te chwile jak papieru nie było, ale chyba do końca życia będę pamiętał ten obraz jak tata w ubikacji w szafce trzymał wielką skórzaną walizkę, a w środku papier toaletowy. Cała walizka wypchana papierem – na czarną godzinę.
Zuch: Na brązową godzinę.
Marcin: Chyba nawet po zmianie ustroju walizka jeszcze była pełna, tak na wszelki wypadek, jakby znowu zabrakło. Jak parę lat temu rozmawiałem ze znajomymi amerykanami i się pytali co takiego dziwnego było w latach 80 u nas, to nie chcieli uwierzyć, że papieru brakowało. Myśleli, że żartuję, że sobie to wymyśliłem.
Zuch: Wiesz co, chyba jakbyś miał wymyślić jakiś taki fejkowy problem, to na brak papieru toaletowego byś nie wpadł. Za duża abstrakcja. A czekaj, przypomniało mi się jeszcze: stare Lotto.
Marcin: Taaaaak! Z kalką!
Zuch: No, dokładnie. To chyba się tak robiło, że się wypisywało numerki, one się odbijały niżej i to było potwierdzenie. Jakoś tak.
Marcin: Tak, oni w kolekturze to jakoś przedzierali i przyklejali jakiś numer i przybijali pieczątkę. Najgorsze w tym wszystkim było to, że tych punktów gdzie przyjmowali losy było bardzo mało i trzeba było daleko iść. My mieliśmy jakieś 25 minut na piechotę w jedną stronę. Pamiętam jak tata nas wysyłał z tymi losami to mówił: „będę stał na balkonie i was obserwował. Do szkoły będę was widział ale jak za nią skręcicie to już Was nie dojrzę. Macie być grzeczni i się nie kłócić”. No i musieliśmy taki kawał iść. A później jeszcze stać w długiej kolejce.
Zuch: No i byliśmy grzeczni i się nie kłóciliśmy i o dziwo nigdy się nie zgubiliśmy. Tacy byliśmy zaradni, nie to co dzisiejsze dzieciaki.
Marcin: Taaaa… Ale tak było. Zobacz, nawet w bajkach było inaczej. Bolek i Lolek sami jeździli na wycieczki, sami się ogarniali, sami robili śniadanie i jakoś dawali radę.
Zuch: Nie wiem jak ci to powiedzieć, ale to są postacie z bajki…
Marcin: No co Ty Szerloku… Ale wiesz o co chodzi, dziś się chucha dmucha i sieje panikę, jak w bajce trochę za dużo ciemnych kolorów…
Zuch: Mięknie społeczeństwo. Inne czasy, inne wyzwania. A pamiętasz pierwsze napoje w puszkach?
Marcin: Mama nam kupiła i przyniosła do domu. Do dziś pamiętam jak sprzedawczyni mówiła, że jeden napój jest pomarańczowy a drugi… czekoladowy.
Zuch: Czekoladowy?
Marcin: Chyba nie umiała opisać smaku coli.
Zuch: Hehehe srogo.
Marcin: Mama wtedy pracowała w przedszkolu i pamiętam jak z koleżankami zastanawiały się jak otworzyć te puszki. Coś podejrzewały, że ten „wihajster” otwiera, ale jak? Tego już nikt nie wiedział. Po wyrwaniu tego „wihajstra” zawołały konserwatora. Cwaniak wziął młotek i przebił puszkę śrubokrętem.
Zuch: Może nie był mądry, ale silny.
Marcin: Mogliśmy w końcu się napić smaku z zachodu. Nieważne jak smakowały te puszki. Ważne, że na drugi dzień mogliśmy się chwalić kolegom, że piliśmy z puszek.
Zuch: Boże, my naprawdę byliśmy biednymi dziećmi z trzeciego świata…
Marcin: W ramach przygotowania do przyszłego zawodu zbieraliśmy puszki po piwach. Wujek czasami z Holandii czy Niemiec przywoził tacie piwo w puszkach. I potem płukaliśmy te puszki żeby nie śmierdziało i trzymaliśmy w szafie. W sumie nie wiem po co bo i tak nikomu nie pokazywaliśmy.
Zuch: I mówiło się orange, w sensie fonetycznie, nie orendż, tylko: poproszę napój orange. Albo to, słuchaj, pamiętasz napój Jup?
Marcin: Jup? Aaaaa! Masakra!
Zuch: Dopiero po kilku latach ludzie się pokapowali, że to nie jest Jup tylko 7 up. Trzeci świat…
Marcin: Trzeci, nie trzeci, ale było fajnie.
Zuch: No było było. Z perspektywy dziecka było fajnie. Beztrosko i radośnie, co nie Lolek?
Marcin: Weź, bo ci zaraz…
Zuch: NIE W SZCZEPIONKĘ!!!
Marcin: Przymknij się, siarę robisz.
Zuch: MAMO-MAMO-MAMOOOOOOO!
————
Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to bardzo specyficzny czas. Byłem wtedy dzieckiem i pamiętam tylko dziecięce sprawy, więc mam dużo sentymentu do tamtych chwil. Cały czas mam przed oczami stare mieszkanie rodziców, czy dziadków. Jak siadamy na wersalce i oglądamy bajki. Bo dla nas dzieci, dzieciństwo zawsze jest trochę taką bajką.
pozdrawiam
Zuch
komentarzeSzereg czadowych gadżetów z Bolkiem i Lolkiem widocznych na zdjęciach możecie dostać w Empiku (który jest partnerem tego wpisu). To jest nasz polski vintage, wzornictwo przepełnione sentymentem.
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023