Jesteście sobie w stanie wyobrazić polskiego szlachetkę sprzed dwóch, trzech wieków. Takiego co to każe chłopu położyć się w kałuży, żeby sobie butów nie pobrudzić wychodząc z powozu. Taki szlachetka to dzisiejszy urzędnik, a Ty rzecz jasna, w urzędzie jesteś chłopem. Przynajmniej ja tak się czułem jako polski petent przez ostatnie dwa lata.
Porównanie nie jest przypadkowe. Degeneracja naszych urzędów w dużej, jeśli nie całkowitej mierze, wzięła się właśnie z obsadzania urzędów przez szlachtę. Utracona możliwość niewolenia chłopów pańszczyzną zostawiła w ich duszach pustkę, którą wypełnili niewoleniem petentów. Świetnie wyjaśnia to artykuł Adama Leszczyńskiego, profesora socjologii historycznej, który ukazał się w kwietniowym wydaniu Magazynu Pismo (link).
W urzędzie jesteś problemem
Gdy spojrzeć na to z tej właśnie perspektywy, to wszystko zaczyna układać się w spójną całość. Jako petent jesteś z miejsca problemem, chamem, kimś gorszej kategorii, niegodnym uwagi. Wchodząc do urzędu masz zdjąć czapkę, chamie.
Jak wiecie lub nie wiecie, od niecałego roku mam dom. Jeśli nie stać Cię na kupno gotowca pod klucz (a mnie stać nie było), to w związku z budową masz dwa lata błąkania się po urzędach. Traci się gigantyczne ilości czasu, np. przez to, że jeden urzędnik kieruje cię do niewłaściwego innego urzędu. Tam po jakimś czasie okazuje się, że jednak to ten pierwszy był właściwy i nie wiadomo dlaczego skierowano Cię gdzie indziej.
Karton dokumentów
Budowa domu wygenerowała dosłownie cały karton dokumentów. To jest stos, w którym naprawdę ciężko się połapać, tym bardziej, że mówię po polsku, po angielsku, słabo po rosyjsku i niemiecku, ale niestety nie mówię po urzędowemu. Skończyłem dwa kierunki na dobrym uniwersytecie i dziś sam prowadzę zajęcia ze studentami, ale przy niektórych pismach po prostu wysiadam. Patrzę na kartę a4 i kompletnie nie wiem jak mam ją wypełnić. Mam zapłacić jakiś podatek, ale nie wiem jak go obliczyć, a urząd nie powie. Ba! W jednym urzędzie, który odwiedziłem, nie wiedziano również jak trzeba wypełnić swoje własne pismo (true story).
Piszę to po to, żeby wyrazić swoje psychiczne wsparcie dla wszystkich, którzy stają do tego nierównego boju.
Wiecie, wszystko jest w naszym kraju w miarę OK, gdy zdajemy się na innych. Mam na myśli etat czy mieszkanie w spółdzielni, która pobiera haracz, ale w zamian ogarnia urzędy. Ale jeśli tylko chcesz zrobić coś więcej, coś samemu – zaczynają się schody. Takie schody, na które nie jesteś w stanie się nijak przygotować.
Patologia
Każdy kto otarł się o biurokrację, wie, że jest to skamielina pełna patologii. Rzecz jasna nie wszyscy urzędnicy tacy są. Do takiego uogólnienia się nie posunę. Mam urzędników w rodzinie i wśród znajomych. Ale to nie ludzie, lecz cały system jest mocno niezdrowy i jeśli tylko trafi na osobę o słabszej moralności – mamy kłopot. Kłopot mamy nie tylko dziś i nie tylko za komuny. W 1946 roku pisał Melchior Wańkowicz, że w Anglii urzędnik stara się pomóc petentowi, a w Polsce urzędnik:
[…] myśli przede wszystkim, jak nie dać – że może jednak jakiś punkt na to nie pozwala.
Wcześniej w podobnym tonie pisał Józef Piłsudski, Maria Dąbrowska czy Bolesław Prus.
Problem jest systemowy, bo często mimo bardzo sympatycznych urzędniczek (np. gdy załatwiałem pozwolenie na budowę), to właśnie system stopował, przedłużał i bezsensownie komplikował. Kolega czekał prawie miesiąc, aż jeden jego dokument przejdzie z pokoju nr 21 do pokoju nr 23 – na tym samym piętrze urzędu. W końcu zaniósł sam jego kopię, po którą musiał iść do innego urzędu i tam odczekać osobne dwa tygodnie.
Spotkajmy się przy piwie
Niemal każdy będzie miał jakąś kuriozalną opowieść dotyczącą polskich urzędów. Sam mam kilka, a z opowieściami bliskich znajomych mógłbym zebrać materiał na książkę. Ot, choćby mój wniosek o zajęcie pasa drogowego – miejskiej drogi szutrowej, która prowadzi tylko do mojej posesji (czyli NIKT poza mną i sąsiadem – inwestorem tego przedsięwzięcia –tamtędy nie jeździ). Dokładnie chodziło o zagrodzenie kilku metrów tej drogi na maksymalnie dwa dni, bo trzeba było wykopać wodociąg. Zarząd Dróg Miejskich ma na to 30 dni, co uważam, że jest absurdalnie dużą ilością czasu, żeby przyjechać na miejsce, zobaczyć i wydać decyzję. Podjęcie decyzji urzędnikowi zajęło 5 miesięcy. PIĘĆ MIESIĘCY. Czyli cztery dłużej niż przewiduje ustawa. W tym czasie oczywiście roboty stały, koszty się mnożyły, problemy narastały. I co zrobisz? Nic nie zrobisz.
Można złożyć skargę
No niby można złożyć skargę na opieszałość urzędniczą. Doświadczenie znajomych uczy jednak, że taka skarga zostaje przyjęta, owszem, a po niej urząd dopiero Wam pokaże co to opieszałość. Znajomego dewelopera przetrzymano tak 9 miesięcy, po tym jak skarżył się na opieszałość, że coś co miało być załatwione w miesiąc trwa już trzy. Skargę przyjęto. Ale potem „nagle” się okazało, że na projekcie rynna jest krzywo narysowana. Nie, że źle. Krzywo. A potem, gdzieś zabrakło przecinka. Itd. Itp.
To może łapówka?
Osobiście nie biorę takiej opcji pod uwagę z powodów etycznych, wielu moich znajomych również deklaruje, że nigdy nie zniży się do tego poziomu. Jednak jak pisze prof. Leszczyński :
Problem z polskim urzędem nie polega więc na tym, że trzeba dać łapówkę, żeby coś załatwić, a raczej, że nic w nim nie można załatwić, nawet za łapówkę.
Język polski wykształcił nawet osobliwe słownictwo
Mamy urzędasów, biurwy, panie Halinki, pierdzenie w stołek, itp. Urzędnik jak się uprze to już koniec. Brnie w zaparte nawet w obliczu swojej oczywistej pomyłki. U znajomych (dwójka różnych znajomych, dwa różne miejsca, dwie różne urzędy) urzędniczka pomyliła skrót min. z max. przy określeniu procentowej powierzchni zabudowy działki budowlanej. Wynikało więc, że według pozwolenia dom ma się mieć mniej więcej 20 x 3 metry. Pozostaje Ci kombinowanie z dorysowywaniem przez architekta nieistniejących garaży albo droga urzędowa czyli jakieś dwa lata przestoju bez gwarancji, że się cokolwiek zdziała. Znajomi wybrali garaże.
W kółko to samo
Każdy kolejny premier obiecuje uproszczenie prawa i odchudzenie administracji. Każdy kolejny rząd to prawo jeszcze bardziej komplikuje i zwiększa liczbę urzędników.
W 2014 roku państwowy aparat biurokratyczny wyprodukował 25,6 tysięcy stron regulacji i przepisów, więcej, niż wystarczyło w latach 1989–1990, aby odejść od realnego socjalizmu. W 2016 roku nowych przepisów było już 32 tysiące stron. Twórczość administracyjna rozkwita bez żadnych ograniczeń.
Uciążliwość, a nie podatki
95% biznesmenów uważało (raport z 2016 roku, źródło w linkowanym artykule), że najbardziej uciążliwą barierą w rozwoju firm w Polsce jest nadprodukcja prawa, a 88% chciało, żeby każda procedura administracyjna, której celem jest uzyskanie pozwolenia czy licencji miała limit czasowy. Z kolei z badań z roku 2017 wynika, że Polacy zakładają firmy za granicą nie dla niższych podatków, ale głównie z powodu mniejszej biurokracji.
Ale czy na pewno nie da się nic zrobić?
Prof. Leszczyński twiedzi, że można to naprawić i podaje przykład Singapuru, któremu udało się uporać z fatalną, postkolonialną biurokracją. Czyli można. Tylko trzeba chcieć. Krótko mówiąc czekam na partię, która faktycznie zacznie naprawiać biurokrację – raka toczącego ten kraj. Pomniki, zmiany nazw ulic, szukanie haków i inne teatrzyki naprawdę mogą poczekać. Są realne problemy do rozwiązania. Do roboty!
pozdrawiam
ZUCH
- Lato zimą, czyli „zimowe” ferie na Gran Canarii - 20/02/2024
- Jak budować bliskość w związku? - 02/01/2024
- Rodzicielstwo w erze influencerów. Jak uczyć dzieci mediów społecznościowych? - 06/12/2023